BEZ HAMULCÓW…
Od wielu lat konsekwentnie publikujemy w „MOTO” wszystkie informacje o wadach fabrycznych samochodów. Można to sprawdzić zaglądając do naszego, specjalnie w tym celu stworzonego, działu „(D)EFEKTY”. Siłą rzeczy, za główne źródło wiedzy na ten temat służą nam komunikaty Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów – instytucji państwowej zatrudniającej blisko pół tysiąca osób i dysponującej 50-milionowym budżetem.
Mimo to, w jednym przypadku nasza skromna, kilkuosobowa redakcja (w dodatku – bez jakiegokolwiek budżetu) okazała się szybsza od UOKiK w ujawnieniu wady fabrycznej o blisko pół miesiąca. Co istotne, była to wada nie dość, że najpoważniejsza z dotychczas odnotowanych to jeszcze skutkująca największą liczbą ofiar śmiertelnych.
Dokładnie 27 stycznia 2010 roku informowaliśmy o zacinającym się pedale przyspieszenia w samochodach marki Toyota i Lexus. W konsekwencji tej wady tylko na drogach USA zginęło 16 osób, a 243 odniosły obrażenia. Według agencji Reutersa wada mogła dotyczyć nawet 8 mln egzemplarzy, czyli liczby większej niż całoroczna produkcja japońskiego koncernu. Dochodzenie przeprowadzone przez National Highway Traffic Safety Administration (NHTSA), odpowiednik europejskiego NCAP, wykazało że zjawisko przyspieszania Toyot i Lexusów wbrew woli ich kierowców trwa od czterech lat, a japoński koncern otrzymał około dwóch tysięcy informacji o samoczynnym przyspieszaniu samochodów. Początkowo przypisywano je blokowaniu pedału przez dywanik lecz mimo przeprowadzenia akcji serwisowej, którą objęto prawie 4 mln samochodów, usterka występowała nadal.
Na rynku polskim – według informacji UOKiK przekazanej dopiero 9 lutego 2010 – usterka dotyczyła około 80 tys. samochodów następujących modeli (w nawiasach podajemy okres produkcji):
Avensis (listopad 2008 – październik 2009)
Auris (październik 2006 – styczeń 2010)
Aygo (luty 2005 – sierpień 2009)
Corolla (październik 2006 – grudzień 2009)
iQ (listopad 2008 – listopad 2009)
RAV4 (listopad 2005 – listopad 2009)
Verso (luty 2009 – styczeń 2010)
Yaris (listopad 2005 – wrzesień 2009)
Sęk w tym, że UOKiK operuje danymi przekazanymi przez poszczególnych importerów, a ci posługują się wynikami sprzedaży w swoich, autoryzowanych salonach. Po uwzględnieniu importu prywatnego można zatem przyjąć, że faktyczna liczba potencjalnie niebezpiecznych aut na rynku polskim jest nawet dwukrotnie wyższa.
Nad takimi faktami nie sposób przejść do porządku dziennego. Tym bardziej, że następne tygodnie po ujawnieniu wadliwych Toyot i Lexusów przynosiły kolejne dramatyczne informacje; liczba śmiertelnych ofiar wzrosła do 52, a przed amerykańskimi sądami i komisją senacką przedstawiano mrożące krew w żyłach przypadki, jakich doświadczyli użytkownicy japońskich samochodów.
Najbardziej dramatyczny dotyczy byłego funkcjonariusza policji drogowej, ojca czteroosobowej rodziny, która podróżowała wynajętym Lexusem. W pewnym momencie zaciął się pedał hamulca, a samochód zaczął gwałtownie przyspieszać. Przez wiele minut kierowca usiłował zatrzymać auto. Na kilka chwil przed katastrofą udało mu się połączyć z telefonem alarmowym 911. Oto zapis nagrania: „Jesteśmy w Lexusie… i jedziemy na północ drogą numer 125 i pedał gazu się zaciął… mamy poważne kłopoty… nie ma hamulców. Podjeżdżamy do… chwilę… chwilę… módlcie się za nas!”. Zginęli wszyscy.
Ten wstrząsający opis, podobnie jak pokrętne tłumaczenia Akido Toyody, prezesa koncernu Toyota opublikowała m.in. ukazująca się na Wybrzeżu gazeta „Polska Dziennik Bałtycki”. Podkreślam to szczególnie, ponieważ na jej łamach od lat regularnie publikuje niejaki Marek Ponikowski. Musiał znać przedstawione powyżej fakty, zwłaszcza, że nawiązuje do nich w swoim tekście opublikowanym w tej samej gazecie pod znamiennym tytułem „Toyota, Nagroda Darwina i coś jeszcze”. Znamiennym ponieważ tragiczne wypadki złożył na karb… głupoty samych kierowców mylących pedały hamulca i gazu. Ba, w gronie kandydatów do tzw. Nagrody Darwina, przyznawanej pośmiertnie „osobom, które w nadzwyczaj idiotyczny sposób przyczyniły się do przetrwania naszego gatunku, eliminując swoje geny z puli genów ludzkości” umieścił policjanta amerykańskiej drogówki zmarłego tragicznie wraz z żoną i dwójką dzieci…
Ponikowskiego znam od wielu lat. Pochlebia sobie bardzo przedstawiając się jako „dziennikarz”, dzielący swoją pasję między politykę i motoryzację. W tej pierwszej jest bowiem typowym agitatorem od wielu lat służącym żydokomunie w jej różnych odmianach. Nie wahał się ani chwili nawet z decyzją o wznowieniu telewizyjnego programu „Gdański dywanik” pod pryncypałem z SLD-owskiego nadania. Więcej, przy okazji 40-lecia pracy „dziennikarskiej” (a więc z oczywistym debiutem w okresie PRL) jubilat Ponikowski nie omieszkał z dumą podkreślić, że na „dywanik” nigdy nie zaprosił lidera PSL, Waldemara Pawlaka. Zawsze natomiast pamięta, aby wśród dyżurnych „dziennikarzy” przepytujących gości nie zabrakło jego żony przedstawianej jako Barbara… Szczepuła. Wielokrotnie zdarzało się zatem, ze duet Ponikowski – Ponikowska stanowił dwie trzecie „dziennikarskiego” składu, a jak było pół na pół to i tak decydujące słowo należało do prowadzącego program.
Iście leninowska fizjonomia Ponikowskiego (patrz zdjęcie obok, najlepsze z osiągalnych w internecie) każe domyślać się zabużańskiego przybłędy z chazarskim rodowodem lecz skąd aż taka nienawiść do polskich chłopów? Czyżby aferałowie pokroju Lewandowskiego czy Bieleckiego byli bardziej godni występu w polskiej telewizji od szefa najstarszej polskiej partii?
Z motoryzacją w wydaniu Ponikowskiego sprawa ma się cokolwiek inaczej. To specyficzny gatunek publicystyki, dający m.in. możliwość atrakcyjnych wyjazdów zagranicznych i kontaktu z najnowszymi modelami aut lecz za cenę świadczenia serwitutów wobec tych, którzy zapraszają, czyli działów marketingu i promocji w polskich przedstawicielstwach koncernów samochodowych. Jako dziennikarz związany z motoryzację od lat ponad 35 znam to środowisko doskonale. Wprawdzie po publikacjach w „MOTO” opisujących kolejne samochodowe premiery takimi jakimi są, a nie takimi jakie powinny być w zamyśle PR-owców, liczba zaproszeń dla naszej redakcji drastycznie spadła lecz nie rozpaczam z tego powodu. Jak mówi polskie przysłowie: „Lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć”. Ponadto – mam nieco inną wizję dla magazynu zmotoryzowanych niż podpisywanie swoim nazwiskiem materiałów dostarczanych przez serwisy prasowe producentów czy importerów.
Mimo wszystko, wykazuję spore zrozumienie dla innych postaw w tym względzie. Swoje profity mają publicyści specjalizujący się w tematyce turystycznej, muzycznej czy sportowej, dlaczego zatem nie mogą ich mieć piszący o motoryzacji? Włącznie z Panem Ponikowskim.
Sęk w tym, że dotychczas jawił mi się on w tej branży jako sumienny i lojalny akwizytor, odpłacający za zaproszenia pozytywnymi publikacjami i tzw. kreowaniem właściwego wizerunku marki. Jednak z chwilą wykucia tezy o idiotach mylących pedał hamulca z pedałem przyspieszenia przekroczył wszelkie granice zarówno ludzkiej przyzwoitości, jak i akwizytorskiej lojalności wobec japońskiego koncernu. Ja rozumiem, że Ponikowski ma prawo być kierowcą miernym, o umiejętnościach daleko nie przystających do tysięcy godzin spędzonych za kierownicami setek testowanych samochodów. Jednakże przypisywanie darwinowskich cech policjantowi drogowemu, który w warunkach amerykańskich każdego dnia skazany był na korzystanie z samochodu, a ponadto usiłował ratować siebie i swoją rodzinę nie jednym manewrem podjętym w ułamku sekundy lecz podczas wielominutowej walki z niesprawnym Lexusem, zakrawa na wyjątkową perfidię i chamstwo. Tragedia pozostałych 48 śmiertelnych ofiar fabrycznego brakoróbstwa tylko wzmacnia to przekonanie.
Tekstem pt. „Toyota, Nagroda Darwina i coś jeszcze” dotychczasowy akwizytor Ponikowski udowodnił wprawdzie, iż również w realizowaniu „pasji motoryzacyjnej” bliższą i bardziej naturalną jest dla niego rola agitatora lecz niech nie liczy, że z tego powodu będzie doświadczał tylko kolejnych splendorów.
Henryk Jezierski
Zdjęcia:
Serwisy prasowe
P.S.
„Darwinowska” interpretacja śmiertelnych wypadków za kierownicami felernych Toyot i Lexusów była rozpowszechniana nie tylko przez Ponikowskiego i niemiecki organ prasowy o mylącym tytule „Polska Dziennik Bałtycki”. Podobna publikacja znalazła się również w polskojęzycznej edycji niemieckiego miesięcznika „Auto, Motor i Sport”. Postaramy się namierzyć wszystkich akwizytorów Toyoty i sprawdzić, czy identycznych, plugawych usług nie świadczą innym markom.
H. Jez.