CO NIE MIEŚCI SIĘ W PALE
Ten felieton napisałem wprawdzie wcześniej, ale wydarzenia z wtorku, 19 marca 2013 na drodze pod Włocławkiem, sprawiły, że w obronie „kiboli” staję z jeszcze większym przekonaniem. Tragiczny wypadek – z dwoma ofiarami śmiertelnymi i kilkunastoma ciężko rannymi – autobusu, którym wracali kibice gdańskiej Lechii z Gliwic to bowiem szczególnie wymowny przykład wysokiej ceny, jaką trzeba niekiedy zapłacić za miłość do swojego klubu.
Ale przecież i bez tego dramatu musi przemówić do wyobraźni determinacja ok. 150 sympatyków biało-zielonych (autobusy były trzy), gotowych na kilkunastogodzinną podróż przez niemal całą Polskę i w trudnych warunkach zimowych po to tylko, aby móc bezpośrednio dopingować ukochaną drużynę. Jestem przekonany, że dla wielu osób takie okoliczności stanowiłyby wygodny pretekst nawet do rezygnacji z udziału w pogrzebie krewnego, cóż dopiero mówić o perspektywie spędzenia kilku godzin na stadionie – w mrozie i w atmosferze nieukrywanej wrogości ze strony miejscowych. Nie musimy naśladować takiego poświęcenia lecz jego lekceważenie lub obśmiewanie automatycznie wyklucza każdego z grona autentycznych sympatyków sportu.
Czy piłka nożna może istnieć bez kibiców? Oczywiście, że może. Są na to dowody. Na przykład łucznictwo, szermierka czy żeglarstwo. A co wówczas ze sponsorami? Nic, będą walić drzwiami, oknami i bramami tyle, że w odwrotnym kierunku – na zewnątrz klubowych obiektów. Każda promocja potrzebuje bowiem swoich odbiorców w liczbie daleko większej niż są to w stanie zagwarantować widownie złożone jedynie z rodzin i znajomych rywalizujących sportowców.
Tę prawdę Zbigniew Boniek, jako wieloletni menedżer sportowy, zna aż nadto dobrze. Wie też, że polscy kibice do najgorszych nie należą. Był przecież piłkarzem Juventusu podczas finałowego meczu o Puchar Europy z FC Liverpool 29 maja 1985 roku na stadionie „Heysel” w Brukseli. Widział masakrę wywołaną przez Anglików i kosztującą życie 39 osób, głównie sympatyków „Juve”. W realiach polskich nawet najsprawniejsi wśród medialnych agitatorów podobnego przypadku nie znajdą. A jest jeszcze casus z 15 kwietnia 1989 roku, gdy na stadionie „Hillsborough” w Sheffield rozgrywano mecz półfinałowy Pucharu Anglii między FC Liverpool i Nottingham Forest. Rezultat? 96 ofiar śmiertelnych wśród fanów pierwszego z wymienionych klubów.
Na takim tle kibice polscy, a przynajmniej ich przeważająca większość, zasługują na większe zaufanie. Stąd pojednawcze gesty pod ich adresem ze strony nowego prezesa PZPN; propozycja anulowania zakazów wyjazdowych dla zorganizowanych grup kibicowskich, cofnięcia decyzji o zamknięciu dla publiczności części lub całości trybun czy zalegalizowania pokazów pirotechnicznych.
Niestety, obawiam się że te inicjatywy spełzną na niczym. Polską piłką nożną rządzi bowiem nie PZPN lecz… Policja, a ściślej – jej najbardziej tchórzliwa i mierna część ulokowana w gabinetach różnej maści komendantów, bezpiecznie oddzielonych od obywateli dyżurkami, kratami i sekretarkami na dodatek.
Nigdy nie darzyłem specjalnym szacunkiem tzw. organów ścigania lecz to co dzieje się w ostatnich latach zakrawa na skandal. Z jednej strony żądania coraz większych uprawnień i coraz lepszego sprzętu, z drugiej – wyjątkowa niemoc i asekuranctwo. Co gorsze, nie ma nadziei na kadrową poprawę, bowiem nowi kandydaci do policyjnej służby jasno wyrażają swoje motywy: tylko etat i pewny zarobek w czasach rosnącego bezrobocia. Nawet nie silą się na jakieś slogany o chęci służenia społeczeństwu czy realizacji dziecięcych marzeń o mundurze. Jak z takiego materiału wykrzesać policyjną intuicję i gotowość do podejmowania trudnych wyzwań?
Od dziesięcioleci hołduję – nie tylko zresztą w dziennikarstwie – jasnej zasadzie „Nająłeś się za psa, szczekaj”. Tego samego mam prawo oczekiwać od policji, zwłaszcza że analogia z psem jest tu jeszcze bardziej na miejscu. Trudno o lepszą okazję do sprawdzenia policyjnej sprawności niż mecz piłkarski zantagonizowanych drużyn. Komendant wojewódzki z duszą rasowego policjanta powinien wręcz dziękować działającym na jego terenie klubom piłkarskim za możliwość sprawdzenia siebie i swoich podwładnych w warunkach ekstremalnych – od przemyślanego rozmieszczenia oddziałów wokół stadionu i w mieście po skuteczną walkę wręcz z najbardziej krewkimi „ultrasami”.
Tymczasem jest zgoła odwrotnie. Komendantom-dekownikom w ich policyjnych pałach takie scenariusze pracy nie mieszczą się zupełnie. Ba, żądają więcej. Już nie wystarczą im wielomilionowe wydatki klubów na karty kibica, systemy kontroli dostępu, centralne bazy danych i biometryczne zdjęcia. Szukają byle pretekstu, aby zamknąć sektor stadionu dla kibiców przyjezdnych czy nawet odwołać mecz. Niszczą polski futbol systematycznie i konsekwentnie. Zapominają, kto tu jest dla kogo. Pies staje się ważniejszy od pana.
Mają też licznych naśladowców, zwłaszcza wśród tzw. firm ochroniarskich. Dla napompowanych sterydami osiłków kibic to zero, choć z jego pieniędzy i za jego sprawą mają gdzie pracować. Poszturchiwanie, obmacywanie, zabieranie wszystkiego, co jaśnie tępak w uniformie „security” uzna za niebezpieczne… Trudno takim traktowaniem nie wzbudzić agresji i buntu nawet w spokojnym człowieku.
Przykro to pisać, ale pod tym względem gdańska Lechia plasuje się w ścisłym czubie krajowym, daleko wyżej niż w tabeli ekstraklasy. Mam dobrą, reporterską, pamięć i żaden matoł udający dziennikarza nie wmówi mi, że kiedyś pod tym względem było jeszcze gorzej. Nawet w stanie wojennym na stadion przy Traugutta przychodziło dwa razy (!) więcej kibiców niż obecnie dopuszczalny, 12-tysięczny limit, a jednak nigdy nie byłem tak skrupulatnie sprawdzany, jak obecnie. Gwoli ścisłości – naprawdę wyglądam na swoje 61 lat, w niczym nie przypominam Araba, Żyda czy Czeczeńca, noszę na szyi – jak nakazali – identyfikator ze zdjęciem, uruchamiam pancerną bramkę dodatkową, zaszyfrowaną kartą, wreszcie – idę do pracy na precyzyjnie wskazane i wydzielone stanowisko dziennikarskie. Po prostu, paranoja jakaś…
Kolega po fachu, Krzysztof Juras z „Dziennika Bałtyckiego” walczy z tymi praktykami konsekwentnie od co najmniej roku. Najwidoczniej też nie cierpi na demencję i wie, że można traktować żurnalistów inaczej. Dzięki jego dociekaniom wiem, że gdański stadion jest jedynym w Polsce, gdzie rewiduje się dziennikarzy, a szef „Taurusa” to niejaki Adam Wysocki. Trudno mi wytłumaczyć dlaczego wydał polecenie obmacywania przedstawicieli mediów, sprawdzonych wcześniej – co podkreślam – podczas procesu akredytacyjnego. Może to jakiś kryptopedał, czerpiący przyjemność z oglądania przez kamery monitoringu facetów od tyłu (taką bowiem pozycję nakazują ochroniarze)? A może liczy, że w ten sposób upokorzy i spacyfikuje co bardziej krnąbrnych „pismaków”?
No to jest w błędzie. Podobnie zresztą jak jego domniemani idole z gabinetów w komendach wojewódzkich policji, wyspecjalizowani w przedmiotowym traktowaniu ludzi. Do policyjnych i ochroniarskich pał musi w końcu dotrzeć sygnał, że cierpliwość i spolegliwość kibiców też ma swoje granice, a wkurzony bezpodstawnym nękaniem dziennikarz może okazać się wielokroć bardziej niebezpieczny niż wyimaginowany w chorych umysłach terrorysta z koktajlem Mołotowa.
Henryk Jezierski
P.S.
Ilustracją do felietonu niech będzie incydent z rundy wiosennej 2011, jeszcze na stadionie przy Traugutta. Przed jednym z meczów ekstraklasy podchodzę do ochroniarza z firmy „Taurus”, pokazuję akredytację dziennikarską i proszę o wskazanie miejsca dla prasy. Jestem przekonany, ze trafiłem właściwie, gdyż facet ma na kamizelce napis – a jakże – „SŁUŻBA INFORMACYJNA”. Dowiaduję się, że „tutaj nie ma takiego miejsca”, po czym rosła sylwetka zasłania mi wejście do sektora. Nie daję za wygraną. Sięgam po wydruk z internetowej strony Lechii i pokazuję, że jednak jest. ABS (skrót od: absolutny brak szyi) w drukowane najzwyczajniej nie wierzy. Woła przez radiotelefon wyżej postawioną koleżankę. Ta nadchodzi niebawem, staje groźnie rozkraczona – jakby nie zdążyła czegoś stamtąd wyjąć – ogląda uważnie kartkę, po czym cedzi bez entuzjazmu: „Wpuścić”. Myślę sobie: „No, nareszcie!”. Błąd. ABS ze „służby informacyjnej” każe mi z kolei stanąć w rozkroku, po czym obmacuje dokładnie – od pantofli po daszek czapki. Dodatkowo żąda otworzenia typowej torby fotoreporterskiej. Zrobiłem, co kazał. Wewnątrz oprócz aparatu i dwóch obiektywów jest… kanapka przygotowana przez żonę. ABS wyjmuje ten „niebezpieczny materiał”, unosi do góry, pokazuje swojej koleżance, po czym zaczyna się chóralny rechot. Dwoje ochroniarzy ma służbowy ubaw, ja natomiast zastanawiam się po jaką cholerę kończyłem technikum oraz politechnikę w dodatku, skoro nawet na stadionie racja leży po stronie mongołów. Wystarczy dać im odrobinę władzy…
H. Jez.