DWOJE W KAGAŃCACH, JEDEN BEZ (AKURAT PIES)
Powodów naszej – wspólnie z żoną – decyzji o kupnie rekreacyjnej działki leśnej była kilka lecz każdy bez jakiegokolwiek związku z tzw. pandemią. Decyzję podjęliśmy bowiem wiosną ubiegłego roku, natomiast zakup sfinalizowaliśmy na początku grudnia. Jakiś jednak „palec Boży” niewątpliwie zadziałał. Zwłaszcza, że przez trzy zimowe miesiące dzielące nas od odnotowania pierwszego w Polsce przypadku zakażenia koronawirusem nie próżnowaliśmy. Sprzyjające warunki pogodowe wykorzystaliśmy m.in. na ogrodzenie całej nieruchomości oraz zastąpienie kilkudziesięciu obumarłych drzew nowymi nasadzeniami, dodajmy – w liczbie znacznie wyższej.
Przydało się jak znalazł, gdy władze ogłosiły stan epidemii. Przy wyborze działki jednym z priorytetów była jej powierzchnia, wystarczająco duża, aby nie zaglądać sąsiadom do talerzy, co wydaje się nagminną i cokolwiek niezrozumiałą praktyką wśród innych amatorów rekreacji na wolnym powietrzu. Stanęło ostatecznie na prawie 20 arach, a więc obszarze dającym nie tylko odrobinę „suwerenności” ale także zwalniającym z obowiązku noszenia masek, zwanych potocznie kagańcami, kneblami lub namordnikami.
Bezpieczny azyl oddzielający nie tylko od samego koronawirusa ale także zwalniający od przestrzegania szeregu „pandemicznych” dekretów okazał się niespodziewanie najcenniejszą wartością dodaną zakupionej nieruchomości. Dość powiedzieć, że w okresie od połowy marca do połowy maja br. tzw. żywą duszę oglądaliśmy zza płotu nie częściej niż raz na tydzień, a z osób urzędowych był to tylko leśniczy odpowiedzialny za rewir sąsiadujący z naszą działką oraz inkasent z Energi sprawdzający stan liczników. O bliższym kontakcie z policją trudno powiedzieć. Chyba że za takowy uznamy jednorazowy przejazd radiowozu po pobliskiej drodze gminnej.
A propos policji… Każdego dnia w godzinach przedpołudniowych dane nam było słyszeć policyjną „szczekaczkę” instruującą mieszkańców oddalonej od nas o ok. pół kilometra wioski, jak mają zachować się podczas pandemii, ze szczególnym naciskiem na pozostawanie w domach. Sęk w tym, że wioska liczy ledwie kilkadziesiąt posesji, z których każda ogrodzona jest płotem wystarczająco solidnym, aby zapewnić swoim właścicielom azyl podobny do tego, jaki jest naszym udziałem… Zaiste, imponująca nadgorliwość i aż żal, że takiej samej nie dane było doświadczyć zarówno nam jak i naszym sąsiadom choćby w poskramianiu quadowców niszczących leśne poszycie i płoszących dziką zwierzynę.
Doświadczyliśmy też szczególnej nadgorliwości w wydaniu cywilnym. Uosobiła ją para starszych ludzi spacerująca po lesie z psem. Mimo braku jakichkolwiek nakazów w tym względzie zakneblowali się po same oczy, zabierając tym samym dwutlenek węgla leśnym drzewom, dla których akurat ten gaz stanowi podstawowe pożywienie, przetwarzane w połączeniu z wodą na zbawczy tlen oraz węglowodany. Co gorsze, owa nadgorliwość w realizowaniu rządowych dekretów nie znalazła odbicia w potraktowaniu samego psa.
Oczywiście, w tym wypadku maska byłaby szykaną dla zwierzaka wielce niestosowną ale tego samego nie da się powiedzieć o zwykłym kagańcu i smyczy, obowiązującymi bez względu na jakiekolwiek pandemie. Zwłaszcza w lesie i zwłaszcza w okresie wiosennym, gdy na świat przychodzi potomstwo dzikiej zwierzyny. Ledwie kilka dni wcześniej udało nam się z żoną uwolnić młodego zająca, który wpadł na naszą działkę bramą, a później – wyraźnie spłoszony – usiłował wydostać się na zewnątrz kilkakrotnie nabierając prędkości i uderzając głową w siatkę. Mamy nadzieję, że nie doznał rozległego wstrząśnienia mózgu i szczęśliwie powrócił do swojego stadka.
Opisaną powyżej maskową nadgorliwość chętnie potraktowałbym w kategoriach folkloru, gdyby nie obawa przed jej ewentualnymi konsekwencjami. Niejednokrotnie bowiem okazywało się, że władza chętnie sięga po przykłady, które dają jej podstawy do wprowadzania kolejnych, choćby najbardziej idiotycznych, restrykcji wobec obywateli. Wystarczy parę setek naśladowców opisanej pary, aby w urzędniczej głowie zrodziła się myśl nakazująca oddychanie w maskach także podczas leśnych spacerów i wchłanianie dwutlenku węgla przynależnego drzewom.
Podkreślam to tym mocniej, że także w ramach obecnie obowiązującej pandemii doczekaliśmy się rozporządzenia o zakazie wstępu do lasu. Uchylono je wprawdzie stosunkowo szybko ale fetor urzędniczej głupoty pozostał do dzisiaj. I nie jest wcale powiedziane, że nie powróci do lasu ze wzmożoną siłą. Zwłaszcza w okresie wzmożonego, jesiennego grzybobrania.
Cóż z tego, że grzybiarz z natury rzeczy lubi zbierać owoce runa leśnego w oddaleniu nawet od członka najbliższej rodziny kilkakrotnie większym niż tzw. dystans społeczny? Cóż z tego, że w lesie wielokroć większym zagrożeniem niż koronawirus jest dla człowieka borelioza, bąblowiec, wścieklizna czy tężec, nie mówiąc o zagrożeniach ze strony jadowitych żmij czy loch broniących swoje warchlaki. Nie ma takiego idiotyzmu, którego nie udałoby się ubrać w obowiązujące paragrafy. Zwłaszcza, gdy obywatele sami – wzorem opisanej pary – podsuną argumenty. Co polecam uwadze ewentualnych naśladowców. Do lasu z kagańcem? Tak, ale tylko na pysku psa.
Henryk Jezierski
(05.08.2020)