GUŁAG OD ŚRODKA
Podróże kształcą i już ta z ich cech wystarcza, aby wpisać wojażowanie do rejestru podstawowych powinności dziennikarskich. Niestety, jedna rzecz wpisać, druga – zrealizować. Teraz wydaje się to dziecinnie proste lecz ja dziennikarską przygodę rozpoczynałem ponad ćwierć wieku (pierwsza publikacja w lutym 1977 roku), natomiast ostateczną decyzję o połączeniu zawodu inżyniera elektronika z etatem żurnalisty podjąłem po Sierpniu 1980. Na pewno był to okres sprzyjający wolności słowa i wolności przemieszczania się lecz nie trwał długo. Dokładnie – do 13 grudnia następnego roku.
Potem pozostawało zdać się na relacje tzw. komentatorów oraz korespondentów zagranicznych, będących w swojej masie agitacyjną hołotą, kompromitującą środowisko dziennikarzy z powołania i pozostającą – co przerażające – synonimem dziennikarskiego profesjonalizmu do dzisiaj. Wielu z nich nadal robi za zawodowe autorytety, o czym wymownie świadczy przykład niejakiego Waldemara Milewicza, który pracę „redaktora” TVP rozpoczynał w stanie wojennym. Ten „Dziennikarz Roku 2001” znany m.in. z budujących relacji o wizycie genseka W. Jaruzelskiego w Korei Północnej, teraz przedstawia mordy uzbrojonych po zęby żydowskich oprawców na bezbronnej cywilnej ludności palestyńskiej w sposób godny nagrody ministra spraw zagranicznych Izraela. Kundel pozostanie kundlem, bez względu na to, z której ręki żre…
Oczywiście, wariant poznawania świata – zwłaszcza zaś krajów Europy zachodniej – za pośrednictwem tego rodzaju „przekaźników” nie wchodził w grę, choć koszty wyboru innej drogi były wysokie. O znakomitej kondycji finansowej ówczesnej Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa-Książka-Ruch”, w której pracowałem decydowali dziennikarze najuczciwsi, przekonujący czytelników do kupna gazety lub czasopisma, w których można było znaleźć zgodne z prawdą informacje, relacje i reportaże. Przy dystrybucji środków finansowych na wyjazd zagraniczny obwiązywały jednak zupełnie inne kryteria. Pełna pula (przejazdy, tzw. diety, rachunki hotelowe itp.) dla „komentatorów” i „korespondentów” w rodzaju wspomnianego Milewicza, ochłapy dla krnąbrnych bo zbyt rzetelnych reporterów. W efekcie dziennikarz wybierający się – tu podam przykład własny – np. w 50-dniowy rejs barką „Żeglugi Bydgoskiej” do NRD, RFN i Holandii otrzymywał tylko po… jednej diecie na każde z wymienionych państw. Pozostałe 47 dni trzeba było przeżyć po swojemu.
Głód poznawania trochę innej Europy był jednak wielki toteż pomyślunku na jego zaspokojenie nie brakowało. Dzięki przychylności ówczesnego dyrektora „Baltony” (nazwiska nie podam, żeby mu przypadkiem nie zaszkodzić) było co włożyć do garnka, a nawet podzielić się rarytasami w postaci baltonowskiej kaszanki z członkami załogi. A ich życzliwość okazała się na wagę powodzenia całego przedsięwzięcia. Zwłaszcza przy zastosowaniu patentu drugiego, polegającego na zabraniu ze sobą jednośladu (najpierw była to motorynka marki „Pony„, później motorower „Simson” w wersji enduro) i kilku, dobrze ukrytych, kanistrów z benzyną.
Scenariusz dziennikarskiego wojażowania dyktowała ciekawość świata i ówczesne realia ekonomiczne; rano śniadanie i uzgodnienie z szyprem miejsca następnego postoju barki, potem wyjazd w trasę (dokładnie wcześniej opisaną i przymocowaną do zbiornika paliwa), wieczorny powrót na pokład, ciepła kolacja, uzupełnienie paliwa i przegląd techniczny pojazdu, a następnie nocleg w kajucie. Kilkadziesiąt takich jednodniowych wypadów z barek „Żeglugi Bydgoskiej” oraz wrocławskiej „Żeglugi na Odrze” wystarczyło, aby o Europie zachodniej i jej mieszkańcach dowiedzieć się więcej niż z setek agitek tworzonych pod konkretną – z góry założoną – tezę.
Opisuję dokładnie taki wariant zwiedzania innych krajów nieprzypadkowo bowiem nawet dzisiaj – gdy wyjazd za granicę nie stanowi problemu – wiem, jak istotna dla poznawczych walorów wojaży jest ich forma. Europa zachodnia oglądana np. z pozycji redaktora pisma motoryzacyjnego zaproszonego przez koncern samochodowy i goszczonego w najlepszych miejscach oraz hotelach jawi się zupełnie inaczej (oczywiście, na korzyść) od Europy zachodniej poznawanej na własną rękę i na własny koszt.
Do dzisiaj pamiętam epizod z autokarowego zwiedzania Brukseli zafundowanego dziennikarzom przez jedną ze znanych firm motoryzacyjnych, gdy towarzysząca nam w charakterze przewodnika starsza pani wskazała ręką na budynek Komisji Europejskiej mówiąc: „A stąd bierze się wszystko, co dla Belgii najgorsze„. Nasz czujny „kierownik wycieczki” nawet nie raczył przetłumaczyć tej kwestii, cóż dopiero mówić o jej rozwinięciu.
Podróżując po krajach UE motorowerami „Pony” i „Simson” takich manipulacji nie doświadczałem. Wprost przeciwnie – miałem okazję osobiście poznać wiele detali składających się na prawdziwy obraz unijnego raju; od podłego smaku i wygórowanych cen oferowanej tu żywności, poprzez porażające zróżnicowanie poziomu życia obywateli (mini-markety „Aldi” odwiedzane są nie tylko przez imigrantów), aż do poznania miejsc, w których nie chciałbym mieszkać nawet za dopłatą w euro.
Najbardziej pouczające okazały się jednak rozmowy z rodakami w Niemczech, łatwo rozpoznającymi polską rejestrację na błotniku mojego jednośladu. Prawdopodobnie widok faceta, który nie wahał się uciec z Polski używając do tego celu nawet motoroweru (tak mnie z reguły odbierano) wzbudzał w nich lekceważenie pomieszane z wyjątkową szczerością, bowiem przedstawiali mi obraz życia w nowej ojczyźnie zupełnie inny od tego jaki serwują nam do dzisiaj tzw. volkswagendojcze, czyli emigranci dla kasy. Obecne wojaże za Odrę – już przy użyciu własnego samochodu i własnej przyczepy kempingowej (tę własność podkreślam nieprzypadkowo) – tylko wzmacniają wrażenia sprzed lat kilkunastu.
Otóż Unia Europejska jawi mi się jako kolejne, kto wie czy nie najgorsze, wcielenie wizji społeczeństwa pod pełną kontrolą, wprowadzanej w czyn od blisko stu lat przez żydokomunę. Ponieważ mordowanie milionów ludzi nie wyszło spadkobiercom Marksa na dobre, a ponadto bezpowrotnie pozbawiało taniej siły roboczej przysparzającej krociowych zysków internacjonalistycznej lichwie, więc wymyślono sowiecki gułag w innej formie – bez drutów, wież strażniczych i uzbrojonych psychopatów. Dzisiaj tę rolę znakomicie spełniają banki, zastawy hipoteczne oraz setki tysięcy egzekutorów skutecznie pilnujących, aby „wolny” obywatel za bardzo władzy nie podskakiwał i nie posunął się zbyt daleko w poczuciu domniemanej wolności.
Dzięki takiej wizji „dobrobytu” przeciętny obywatel Niemiec (świadomie posługuję się przykładem najbogatszego kraju UE) to człowiek zamożny cokolwiek wirtualnie, na tzw. krechę. Niby ma dom, lecz ma go przede wszystkim do spłacenia i to z realną wizją przerzucenia tego obowiązku na swoje potomstwo. Niby ma nowy samochód lecz też na raty, a więc pozostający własnością banku. Taki człowiek nawet w słusznej sprawie nie sprzeciwi się ani swojemu pryncypałowi, ani jakiejkolwiek władzy gdyż wie, co go czeka, gdy straci pracę; dziadostwo kompletne, powiększone o niewyobrażalne długi. Stąd też widok opadających z osłupienia niemieckich szczęk, gdy słyszą od gościa z Polski, że swojego domu lub mieszkania spłacać nikomu nie musi, samochód ma wprawdzie starszy lecz kupiony za własne pieniądze, a i przyczepa kempingowa nie z wypożyczalni lecz jak najbardziej osobista.
Czyż może zatem dziwić chęć wepchnięcia nas do unijnego gułagu, gdzie głównym wyznacznikiem pozycji w społecznej hierarchii jest tzw. zdolność kredytowa, wyznaczana wysokością pożyczki akceptowanej przez bank? Czyż w żywotnym interesie unijnej żydokomuny nie jest sprowadzenie prawie czterdziestu milionów ludzi do roli parobków skazanych na „łaskawość” nowych pracodawców i zmuszonych do niewolniczego posłuszeństwa dzięki omotaniu tysiącami przepisów, zobowiązań, kredytów i szablonów politycznej poprawności narzucanych przez nachalną propagandę?
W perspektywie zbliżającego się referendum na temat przystąpienia Polski do UE najbardziej przerażające jest to, że o jego pozytywnym (czytaj: prounijnym) wyniku zadecydować mogą ludzie nie mający zielonego pojęcia czym jest ten twór. Amatorzy wyścigu o dwa tysiące etatów w Brukseli z wynagrodzeniem miesięcznym od 160 tys. do 640 tys. zł na pewno nie zapewnią wyborczego zwycięstwa. Zwłaszcza, że ich liczba stale topnieje, bowiem już teraz mówi się głośno o przygotowaniu najbardziej lukratywnych stołków niemal wyłącznie dla reprezentantów żydokomuny rasowej, skupionej wokół Unii Wolności.
Oczywiście, „europejsy” z pewnością zyskają mocne wsparcie w aparacie i elektoracie innych partii o żydokomunistycznych korzeniach (np. SLD, UP, PO), w „menedżerach” (czytaj – akwizytorach) zagranicznych firm, mniejszościach narodowych i etnicznych, pedałach, lesbijkach oraz sprzedajnych pracownikach tzw. budżetówki słusznie przekonanych, że charakter unijnego superpaństwa wymaga rozbudowanych struktur do tresowania, kontrolowania i karania obywateli. Wciąż nie są to jednak liczby pozwalające spokojnie myśleć o majowym triumfie i stąd zmasowany atak propagandowy, mający wyzwolić w tzw. milczącej większości przekonanie, że dla UE nie ma żadnej alternatywy. W założony przez „europejsów” scenariusz działań wpisane jest nawet tzw. branie głodem – rosnące bezrobocie, ubóstwo i brak perspektyw. W takiej sytuacji łatwo wzbudzić przekonanie, że gorzej już być nie może i skłonić do skorzystania z „opieki” Brukseli.
Mimo wszystko, przed ostatecznym podjęciem decyzji radzę poznać UE-gułag od środka. Kosztuje to mniej więcej tyle samo, co wyjazd w poszukiwaniu pracy za Odrą, a jest na pewno sensowniejsze. Unijne zapisy mówią bowiem wyraźnie, że i tak przez siedem lat od momentu wstąpienia do UE Polacy nie będą mogli korzystać z prawa swobodnego wyboru miejsca zatrudnienia, natomiast negatywny wynik referendum pozwoli przynajmniej wynegocjować lepsze warunki dla polskich więźniów gułagu. Ba, może nawet doczekać momentu, gdy to g… rozpadnie się samo, z przyczyn wyłącznie wewnętrznych. Na razie Anglicy, choć znacznie bogatsi od nas, nie płacą Brukseli składek i nie chcą zamienić funta na euro, a we francuskim Strasburgu coraz częściej dochodzi do podpalania samochodów niemieckich „przyjaciół”, metodycznie wykupujących kolejne fragmenty tego miasta.
Wprawdzie czas jednoznacznie ujawnił prawdziwe oblicze żydokomuny w wersji moskiewskiej (bolszewizm) i berlińskiej (narodowy socjalizm) lecz dziesiątkom milionów ofiar życia już nic nie wróci. Po co zatem dobrowolnie godzić się na udział w eksperymencie z żydokomuną w wersji brukselskiej? Czyż blisko dziesięć tysięcy samobójstw (nierzadko poprzedzonych zabójstwami członków rodziny), do jakich doszło w Polsce od 1989 roku z przyczyn ekonomicznych to za mało, aby przytomnie ocenić prawdziwe intencje „europejsów”?
Henryk Jezierski
„MOTO” nr 11 (178), listopad 2002