INŻYNIEROWIE PACHOŁKOWIE
Tzw. prasę zakładową czytam zawsze na czczo, bowiem ilość wazeliny, jaką autorzy większości tego typu periodyków wytwarzają podczas prezentowania swoich szefów oraz ich dokonań i rewelacyjnych koncepcji na przyszłość, przyprawia o odruchy wymiotne. Czytać jednak muszę, gdyż czasami wśród całego przetaka plew uda się wyłuskać jakieś ziarno prawdy, informujące o aktualnym stanie firmy i kierunku w jakim ona podąża.
Gazeta wydawana w Rafinerii Gdańskiej nie odbiega, niestety, swoimi treściami od większości „zakładówek”. Kiedyś był to „Tygodnik Rafinerii Gdańskiej S.A.”, teraz miesięcznik „Nasz Lotos”. Zmieniła się częstotliwość publikacji (na rzadszą) i szata graficzna (na atrakcyjniejszą) lecz zespół redakcyjny pozostał ten sam, więc o rewolucyjnej zmianie charakteru trudno mówić. Gdy się wie z innych źródeł, jak mocno buzuje w rafineryjnym tyglu oraz jak diametralnie różne jest spojrzenie wielu pracowników firmy na jej stan aktualny i przyszłość, wówczas oglądanie zdjęć ptaszków i zwierzątek zamieszkujących teren zakładu (choć nie mam nic przeciwko ptaszkom i zwierzątkom) lub czytanie kolejnej informacji o spotkaniu kierownictwa z emerytami (choć nie mam nic przeciwko emerytom), może nieodparcie nasunąć przypuszczenie, iż oto w pięknym, kolorowym opakowaniu serwuje się czytelnikom wyłącznie treści albo pasujące kierownictwu (typu: Misja, Wizja, Strategia lub inna religia), albo zupełnie marginalne. Ot, kolejne g… w celofanie.
Z tym większym zaskoczeniem odebrałem fragment tekstu zamieszczonego w listopadowym numerze miesięcznika „Nasz Lotos”. Było bowiem – jak nigdy dotąd:
ostro, jasno i krytycznie.
W wywiadzie pt. „Prywatyzacja rafinerii to nie sezonowa wyprzedaż” Wiesław Kaczmarek, minister Skarbu Państwa (aktualnie już poza resortem) stwierdził, co następuje:
„- Po spotkaniu z kierownictwem rafinerii zastanawiam się, co w tej firmie robiono przez 10 lat? Mam wrażenie, że dopiero obecny zarząd przedstawia zwartą i ekonomicznie umotywowaną koncepcję restrukturyzacji przedsiębiorstwa, w której kreuje się jego pozycję na rynku, definiuje się markę, grupę produktów, strukturę organizacyjną oraz strategię rynkową, rozwojową i inwestycyjną…”
Mniej zorientowanych czytelników informuję, że od 12 marca 2002 roku na czele obecnego – tak chwalonego przez eks-ministra – zarządu stoi Paweł Olechnowicz, natomiast przed nim tę odpowiedzialną funkcję pełnili Wojciech Żurawik (od 30 marca 2000 do 4 marca 2002 roku) oraz Włodzimierz Dyrka. Łatwo zatem domyślić się, iż ministerialny kopniak wymierzony był przede wszystkim w ostatniego z wymienionych prezesów, kierującego Rafinerią Gdańską najdłużej.
Ponieważ pamiętam doskonale, jak ci sami redaktorzy „Naszego Lotosu” wychwalali pod niebiosa – jeszcze na łamach „Tygodnika Rafinerii Gdańskiej S.A.” – menedżerskie kompetencje i strategiczną dalekowzroczność W. Dyrki, więc sądziłem, że wkrótce doczekam się rzeczowej, opartej na faktach (takich choćby jak stworzenie przez RG własnej sieci paliw czy inwestycje pozwalające zdominować rynek olejów silnikowych w Polsce), polemiki z tezami zawartymi w wypowiedzi W. Kaczmarka. Ba, ponieważ staram się zrozumieć specyficzną mentalność redaktora prasy zakładowej, więc zakładałem nawet, że będzie to jakaś polemika delikatna i nie wprost, np. poprzez opublikowanie kalendarium kluczowych wydarzeń w historii Rafinerii Gdańskiej S.A. od momentu uczynienia jej spółką Skarbu Państwa.
Niestety, zamiast takowej reakcji zmuszony zostałem do czytania – oczywiście, na czczo – kolejnych wazeliniarskich panegiryków ku czci prezesa panującego aktualnie, a przy tym co rusz podważającego dokonania W. Dyrki. Kierowany poczuciem dziennikarskiego obowiązku, chcąc nie chcąc, zostałem zatem zmuszony do stanięcia w obronie pierwszego szefa RG S.A., choć po pierwsze – to nie ja odbierałem z jego rąk intratne angaże redaktora prasy zakładowej, rzecznika prasowego czy kierownika działu promocji, po drugie – nie mam żadnych powodów, aby go cenić, a nawet – wprost przeciwnie.
W. Dyrka był bowiem dla mnie uosobieniem menedżera wysługującego się politykom reprezentującym żydokomunę w jej najgorszym dla Polski wydaniu – UW-eckim mianowicie, uosabianym przez takie indywidua jak J. Lewandowski, M. Płażyński czy D. Tusk. Określając się mianem zdeklarowanego liberała, konsekwentnie przenosił swoje poglądy na decyzje podejmowane z pozycji szefa dużego przedsiębiorstwa, kontrolowanego przez państwo, a więc pozostającego de facto własnością ogólnonarodową.
Starsi czytelnicy „MOTO” pamiętają zapewne pierwsze stacje paliw Rafinerii Gdańskiej, nie tylko ciekawe architektonicznie, nowoczesne i znakomicie wyposażone ale także przyciągające wzrok wyjątkowo atrakcyjną kolorystyką, z dominacją barw niebieskich i czerwonych. Wkrótce przemalowane zostały na jednolity kolor jajecznicy. Gdy przy okazji jakiegoś spotkania zapytałem prezesa RG o przyczyny tej zmiany odpowiedział, że on osobiście najbardziej lubi kolor żółty, gdyż jest to sztandarowy kolor liberałów. Nie pozostawało mi nic innego, jak sprostować ewidentną pomyłkę oraz uświadomić mojego rozmówcę, że kolor żółty jest sztandarową barwą Stolicy Apostolskiej i to od czasów, gdy liberałów (zwłaszcza w polskim wydaniu) w ogóle nie było, a ludzi postępujących podobnie jak oni nazywano po prostu złodziejami. Obruszył się lecz pozostał przy swoim, nie tylko zresztą w tej kwestii.
Oczywiście, W. Dyrka nie był pierwszym menedżerem uzależnionym od politycznych układów, jednakże jako inżynier z wykształcenia powinien wykazać więcej szacunku dla posiadanego zawodu, zwłaszcza w kontaktach z politykami, którzy w absolutnej większości poszczycić się mogą jedynie wykształceniem zbliżonym do WUML-owskiego (skrót od niegdysiejszych wieczorowych uniwersytetów marksizmu-leninizmu), dającym możliwość funkcjonowania w charakterze darmozjadów żerujących na tym, co wytworzą inni. Podkreślam tę różnicę między przedstawicielami bazy i nadbudowy tym mocniej, że sam jestem inżynierem elektronikiem i wiem, jak wiele zawdzięczam swojemu zawodowi także w pracy wydawcy, redaktora i dziennikarza.
Naczelnym sensem działania każdego inżyniera (również technika czy robotnika wykwalifikowanego) jest
nie niszczenie lecz tworzenie,
a także udoskonalanie i naprawianie rzeczy lub struktur o charakterze materialnym, służących innym ludziom – od pralki automatycznej ułatwiającej życie pani domu po kompleksy paliwowo-energetyczne gwarantujące funkcjonowanie gospodarki całego państwa.
Aktor na etacie w teatrze, spiker w telewizji zwanej publiczną, socjolog, absolwent wydziału dziennikarstwa i nauk politycznych oraz setki tysięcy ludzi związanych zawodowo z tzw. nadbudową pozostają w ścisłej zależności od polityków decydujących o rozdziale budżetowych środków. Są jak elektryczne lampy. Wystarczy wyłączyć je z kontaktu, aby przestały świecić.
Dobry inżynier, technik czy robotnik wykwalifikowany ma tę przewagę, że od prądu wyłączyć się nie da. W najgorszym wypadku zbuduje swój generator. Świadomość takiej przewagi nad specjalistami od propagandy, socjotechniki, kształtowania wizerunku, akwizycji itp. branż powinna sprzyjać większej niezależności w pracy zawodowej, a przynajmniej – nie dopuszczeniu do sytuacji, w której człowiek techniki, dysponujący konkretnymi umiejętnościami staje się pachołkiem zależnym od politycznych graczy i działającym w ich interesie.
Inż. W. Dyrka takim pachołkiem niewątpliwie był, o czym świadczy fakt, że został zdymisjonowany w momencie, gdy osłabły polityczne wpływy UW-eków. Ba, miał chyba jakieś kompleksy na tym punkcie. Do takiego wniosku skłania jego osobliwa reakcja na mój felieton opublikowany w „MOTO” z kwietnia 1999 roku, a zatytułowany „Kierownica z partyjnego nadania”. Poniżej obszerny fragment tego tekstu, jakże aktualnego nawet dzisiaj, po czterech latach od jego napisania:
„Niedawne zmiany kadrowe w koncernie Nafta Polska, w wyniku których szefowie takich potentatów jak Petrochemia Płock oraz Centrala Produktów Naftowych stracili swoje dotychczasowe, niezwykle intratne, pozycje wzbudziły spore poruszenie w środowisku ludzi związanych z branżą motoryzacyjną – zwłaszcza tych, którzy są menedżerami na zdecydowanie mniejszą skalę, kierując firmami własnymi, zatrudniającymi od kilku do kilkudziesięciu osób. W ocenach tych roszad dominował wątek swoistej satysfakcji; oto tacy wielcy, kompetentni i – wydawałoby się – niezatapialni, a jednak niczym „Titanic” poszli na dno i to w wyniku wyłącznie politycznych rozgrywek.
Nie podzielam tych złośliwości z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze – utrata jednego intratnego stanowiska wcale nie oznacza braku możliwości wylądowania na drugim, równie intratnym choć może mniej eksponowanym. Po drugie – polityczne tło kadrowych roszad każe uważniej przyjrzeć się fachowości osób, które im podlegają. Gdy jeden menedżer zastępuje drugiego tylko dlatego, że reprezentuje inną, akurat zwycięską, siłę polityczną to bardzo łatwo dojść do przekonania, że w tej grze na nominacje i dymisje biorą udział przede wszystkim miernoty pozbawione zasad i poczucia własnej wartości.
Zwłaszcza, że nawet w obecnych, niby wolnorynkowych, czasach biznesmeni polscy dzielą się – ogólnie rzecz biorąc – na biznesmenów z partyjnego nadania (przykład: absolutna większość członków tzw. Bussines Centre Club założonego przez niejakiego M. Goliszewskiego, który – jak pamiętam – za dyktatury Jaruzelskiego i Kiszczaka redagował miesięcznik pt. „Konfrontacje”, komuszy nad wyraz) oraz biznesmenów – a raczej: przedsiębiorców z krwi i kości – którzy do swojej obecnej pozycji doszli dzięki ciężkiej pracy od podstaw, wyczuciu potrzeb tworzącego się rynku oraz odrobinie szczęścia niezbędnego w każdej działalności.
Pierwsi wiedzą, że są g… warci więc się dowartościowują; tworzeniem kolejnych „elitarnych” klubów, udziałem w propagandowych przedsięwzięciach (bale, koncerty, aukcje, plebiscyty itp.) ochoczo nagłaśnianych przez propagandzistów udających dziennikarzy oraz wręczaniem sobie kolejnych statuetek, tytułów, odznaczeń i medali. Byle zagłuszyć miernotę i uzależnienie od politycznych układów, wynagradzane każdego miesiąca setkami milionów starych złotych.
Biznesmeni drudzy – a raczej: przedsiębiorcy z krwi i kości – mają pełną świadomość umowności biznesowych karier z partyjnego nadania i zderzając je ze swoją codzienną szarpaniną o utrzymanie tak ciężko wywalczonej pozycji popadają w kompleksy, poddają w wątpliwość sens życiowych wyborów i próbują zmienić ten stan przyjmując reguły gry narzucone przez „wielki świat biznesu”. Wstępują więc do „elitarnych” klubów, biorą udział w propagandowych przedsięwzięciach oraz pozwalają wręczać sobie statuetki, tytuły, odznaczenia i medale. I nie wiedzą, że tym sposobem potwierdzają zasadność drogi wybranej przez tych, dla których biznes oznacza przede wszystkim grę w pozory.
Najwyższy czas, żeby pozbyć się kompleksów wobec nomenklaturowych towarzyszy udających kogoś lepszego niż są naprawdę. Biznesmen to brzmi zbyt dumnie, aby takim mianem określać „święte krowy” chronione przed prawdziwą konkurencją dzięki gabinetowym powiązaniom i oraz całemu systemowi preferencji, zupełnie nieznanych komuś, kto rzeczywiście pracuje na swoim i za swoje odpowiada”.
Już w kilka tygodni po ukazaniu się ww. felietonu otrzymaliśmy wiadomość z Rafinerii Gdańskiej o… zawieszeniu zlecenia na publikację jej całostronicowych reklam w „MOTO”. Z kuluarowych rozmów wywnioskowaliśmy, że bezpośrednią przyczyną tej decyzji był zły odbiór „niektórych” naszych artykułów przez prezesa. Przerwa we współpracy trwała aż do dymisji W. Dyrki. Mimo wszystko, przetrwaliśmy i to bez potrzeby rezygnowania z dotychczasowego, niezależnego charakteru miesięcznika.
Nie nosimy też urazy do eks-prezesa, o czym świadczy fakt, że reagujemy na pomniejszanie jego dokonań przez kolejnego szefa Rafinerii Gdańskiej z partyjnego, tym razem SLD-owskiego, nadania. W. Dyrka otrzymał wprawdzie w spadku po PRL przedsiębiorstwo o mocnej pozycji rynkowej, uzyskanej głównie dzięki monopolowi państwowemu w gospodarce, lecz też zrobił sporo, aby tę pozycję utrzymać i poprawić. Zarzucanie braku koncepcji komuś, kto od podstaw stworzył sieć stacji paliw o zachodnioeuropejskich standardach, uczynił zarządzaną firmę absolutnym liderem w produkcji olejów silnikowych i zainwestował setki miliony dolarów w nowoczesne instalacje do przerobu ropy naftowej jest zwykłym chamstwem, na które nie powinien sobie pozwolić nawet SLD-owski cham w randze ministra skarbu, cóż dopiero mówić o nowym prezesie Rafinerii Gdańskiej S.A.
Kimże bowiem jest P. Olechnowicz (na zdjęciu poniżej)? Wtajemniczeni mówią, że człowiekiem niejakiej Małgorzaty Ostrowskiej, posłanki z ramienia SLD i – do czasu dymisji – podwładnej W. Kaczmarka w ministerstwie skarbu. Tę tezę potwierdza częsta obecność Olechnowicza w towarzystwie pani minister podczas konferencji prasowych bez względu na ich temat. Tow. Ostrowską miałem okazję wysłuchać podczas warszawskiego spotkania z dziennikarzami prasy lokalnej. Powiem krótko – zawarta w jej wypowiedziach głupota przekroczyła nawet standardy przyjęte dla absolwentów WUML i członków SLD łącznie. Dla mnie jest to katalogowy przykład CC czyli czerwonego ciemniaka.
Z taką właśnie osobą kojarzony jest absolwent Akademii Górniczo-Hutniczej, inż. P. Olechnowicz. Trzeba mieć sporo silnej motywacji, aby kończąc tak dobrą uczelnię zgodzić się na pachołka żydokomuny, i to w jej najbardziej ordynarnej wersji. Co zadecydowało o takim kroku? Trudno powiedzieć. Pogoń za kasą, brak zatrudnienia, chęć zaistnienia w tzw. życiu publicznym? Może po części każdy z tych motywów.
Sęk w tym, że za Olechnowiczem już ciągnie się
etykieta grabarza
stawiająca pod znakiem zapytania jego prawdziwe intencje wobec Rafinerii Gdańskiej S.A. W latach 1990-96 Olechnowicz był prezesem zarządu ABB Zamech Ltd, firmy powstałej na bazie Zakładów Mechanicznych „Zamech” w Elblągu. Potem wyjechał do Szwajcarii, gdzie pracował w centrali ABB Ltd Zurich jako wiceprezes na Europę Centralną i Wschodnią.
Kiedy zagraniczni inwestorzy przejmowali elbląskie zakłady mówiło się o ich unowocześnieniu i wprowadzeniu na rynki światowe. Rzeczywistość okazała się jednak diametralnie różna. ABB Zamech zaczęto dzielić na różne spółki, redukując przy okazji załogę, a następnie – stało się to dokładnie 31 grudnia 2001 roku – powołując do życia zupełnie nowy podmiot gospodarczy: Alstom Power Sp. z o.o. Po „Zamechu” nie pozostała nawet nazwa, nie mówiąc już o miejscach pracy, jakie kiedyś to przedsiębiorstwo oferowało mieszkańcom Elbląga.
Kto wie, czy pobyt Olechnowicza w Szwajcarii nie był formą podziękowania temu „menedżerowi” za jego udział w realizacji scenariusza z finałem, jaki nastąpił ostatniego dnia 2001 roku. Tę tezę uwiarygodniają dalsze zawodowe losy obecnego prezesa Rafinerii Gdańskiej. Na Zachodzie dobrych fachowców cenią zbyt wysoko, aby rezygnować z ich usług długo przed osiągnięciem wieku emerytalnego. Tymczasem eks-prezes ABB Zamech Ltd. zabawił w Szwajcarii tylko dwa lata. Dwa następne (1999-2000) pracował już w Polsce, jako wiceprezes zarządu ZML Kęty S.A., a potem – tu cytujemy za notką biograficzną naszego bohatera – „kierował założoną przez siebie firmą konsultingową”. Kierowanie założoną przez siebie firmą, w dodatku nazwaną Paweł Olechnowicz – Consulting, trudno uznać za wyczyn szczególny, toteż oferta zajęcia miejsca na fotelu szefa największej firmy wybrzeżowej musiała zapewne zostać potraktowana z należytym respektem i deklaracją lojalności wobec „dobroczyńców” z SLD, tow. Ostrowskiej nie wyłączając.
To, co mówi inż. Olechnowicz trzeba wyraźnie oddzielić od tego, co robi. A robi rzeczy sprawdzone znakomicie podczas „likwidacji poprzez prywatyzację” wielu polskich, dobrych przedsiębiorstw. Metoda polega – mówiąc najkrócej – na wydzielaniu z majątku firmy różnych spółek, które następnie łatwiej przekazać we władanie różnych kolesiów. Prymitywne lecz skuteczne. Rafineria Gdańska nawet jako nazwa funkcjonuje coraz rzadziej i jest zastępowana przez takie nowo-twory jak Lotos Paliwa, Lotos Ekoenergia czy Lotos Oil. Tylko czekać, gdy powstaną jeszcze np. Lotos Remonty, Lotos Transport, Lotos Św. Florian (niezła nazwa dla spółki zawiadującej zakładową strażą pożarną) czy Lotos Szczotka (to dla służb utrzymania czystości).
Żarty na bok. Nie jesteśmy w stanie – a nawet nie widzimy takiej potrzeby – zabronić osobom wykształconym w zawodzie inżyniera, godzenia się na pełnienie roli pachołków usługujących politycznym hochsztaplerom. Zakładamy, iż może to być efekt jakichś osobistych kompleksów, braku predyspozycji do pracy twórczej, wreszcie – bezgranicznej wiary w bożka, któremu na imię Mamona. Istnieje jednak granica, której żaden inżynier przekraczać nie powinien. Granica dzieląca tworzenie od niszczenia, będącego ewidentnym zaprzeczeniem inżynierskich powinności. Uczelnie techniczne wypuszczają każdego roku absolwentów o specjalnościach liczonych w setki lecz inżynierów grabarzy jeszcze nie spotkaliśmy. Powodowany m.in. patriotyzmem lokalnym – konkretnie gdańskim – chciałbym, aby inż. Olechnowicz Rafinerię Gdańską pozostawił w jednym kawałku i nie dorabiał sobie kolejnej, tym razem grabarskiej specjalizacji do dyplomu AGH w Krakowie. Służalczość też powinna mieć swoje granice…
Henryk Jezierski
„MOTO” nr 1-2 (180), styczeń-luty 2003