MODEL JASKRAWO CZERWONY
Miłośników samochodów Ferrari oferowanych w tytułowym kolorze uprzedzam lojalnie, że w tym felietonie nie będzie słowa ani o ww. bolidach, ani o motoryzacji w ogóle.
Specyficzny charakter „MOTO” jako czasopisma ściśle branżowego i zarazem bezpłatnego zwalnia nas z obowiązku podejmowania interwencji w sprawach poruszanych przez czytelników. Mamy wszakże gospodarkę rynkową, gdzie obowiązuje zasada: „Płacę, więc wymagam”. Nasz czytelnik nie płaci toteż musi zrozumieć, że nie mamy środków na rozbudowanie zespołu redakcyjnego oraz pokrycie kosztów przygotowania i druku publikacji o charakterze interwencyjnym.
Mimo wszystko, nie chowamy głowy w piasek i – pomni społecznej roli zawodu dziennikarskiego – staramy się pomagać w każdej zgłoszonej nam sprawie. Co ważne, tam gdzie racja czytelnika jest bezsporna, załatwiamy rzecz „od ręki” i po myśli zainteresowanego. Ta dziennikarska skuteczność (prawie stuprocentowa!) dotyczy oczywiście branży motoryzacyjnej, gdzie często wystarczy telefoniczna rozmowa redaktora „MOTO” z osobą kompetentną do podjęcia decyzji o pomyślnym zakończeniu sprawy.
Niestety, ostatnimi czasy coraz częściej jesteśmy adresatami próśb o interwencję w sprawach całkowicie pozamotoryzacyjnych, głównie na styku urząd – obywatel. W tym wypadku nasze możliwości spadają do zera. Właściciel firmy zainteresowany jej dobrym wizerunkiem jest gotów przyznać rację klientowi nawet w dyskusyjnym sporze np. ze sprzedawcą czy mechanikiem. Urzędnik zainteresowany powiększaniem swoich apanaży o łapówki bądź realizujący szemrane interesy swoich mocodawców nie ustąpi nawet o pół kroku. Zwłaszcza, że czas i prawo – jakby specjalnie preparowane pod kacyków – dają mu ogromną przewagę nad petentem. Tu zatem powinno zaczynać się wdzięczne pole do popisu dla dziennikarzy pracujących w mediach o charakterze społecznym i uzbrojonych nie tylko w ustawę pt. Prawo Prasowe ale także w oręż „masowego rażenia”, jaki daje gazeta, radio czy telewizja.
Sęk w tym, że dzisiaj praktycznie nie ma już ani takich mediów, ani takich dziennikarzy. Media o charakterze społecznym zostały wyparte przez propagandowe organy partyjne oraz goniące za tanią sensacją brukowce, natomiast dziennikarzy z powołania skutecznie wyparły albo dyspozycyjne miernoty, albo agitatorzy i manipulanci, dobrze wytresowani w niegdysiejszych wojewódzkich uniwersytetach marksizmu-leninizmu, przeflancowanych na uniwersytety z „prawdziwego zdarzenia”. Proszę zwrócić uwagę, że nawet teraz przyszli adepci pióra, mikrofonu i kamery szkoleni są na wydziałach dziennikarstwa i… nauk politycznych.
Oczywiście, najbardziej umotywowani do zawodu dziennikarskiego nie dadzą się przekabacić na bolszewicką modłę lecz cóż z tego, skoro w mediach ludzi ambitnych nie potrzebują, a „dziennikarzami roku” mianuje się czerwono-różowych propagandzistów w rodzaju M. Olejnik, J. Żakowskiego czy T. Lisa? Ledwie człowiek nacieszy się znakomitymi reportażami interwencyjnymi, obnażającymi aferzystów z najwyższych półek władzy i biznesu, a już słyszy, że ich autorzy – młodzi, znakomici warsztatowo i odważni dziennikarze – nie mogą znaleźć należnego uznania nawet w macierzystych redakcjach i bezpowrotnie żegnają się z zawodem.
W absolutnej większości mediów – publicznych nie wyłączając – obowiązuje bowiem dzisiaj dziennikarski wzorzec kundla o jednoznacznie czerwonym, UW-eckim lub SLD-owskim zabarwieniu. Co gorsze, ten wzorzec trafił również do organizacji dziennikarskich. Przykłady? Można je podać bez opuszczania Gdańska. Na czele Oddziału Morskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczpospolitej Polskiej (SD RP) stoi Jerzy Model, widocznie tak zafascynowany swoją partyjno-nomenklaturową przeszłością, że nawet dzisiaj uzurpuje sobie prawo do decydowania o tym, co jest dziennikarstwem dobrym, a co złym. W tymże zarządzie działa Przemysław Kuciewicz, uprawiający na łamach „Głosu Wybrzeża” agitację tyleż czerwoną, co prymitywną, serwowaną w iście sowieckim stylu i przyprawiającą o odruchy wymiotne. Obydwu „towarzyszom” SD RP najzwyczajniej pomyliło się z – noszącą identyczny skrót – Socjaldemokracją RP, bezpośrednią spadkobierczynią PZPR i poprzedniczką obecnego SLD. A co w – niby – konkurencyjnym Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich? Ot, choćby Barbara Szczepuła, szefowa gdańskiego oddziału tejże organizacji i zarazem zdeklarowana miłośniczka „elyty” z Unii Wolności. Gdzie tu miejsce dla niezależnych, myślących kategoriami interesu społecznego, dziennikarzy?
Wyjątkową okazję do bezpośredniego przekonania się o aktualnym stanie dziennikarstwa w naszym kraju stanowi kampania przed wrześniowymi wyborami do Sejmu i Senatu. Tak zgodnego ujadania sfory dziennikarskich kundli w interesie komuny rasowej i globalistów różnej maści (UW wraz z jej piątą kolumną na tzw. prawicy, czyli PO i AWS) oraz komuny pospolitej (koalicja SLD-UP) nie słyszałem od dawna. Jawne bądź prymitywnie maskowane lansowanie liderów tych formacji widać wszędzie – od ich nieoficjalnych organów prasowych w rodzaju „Gazety Wyborczej”, „Polityki”, „Trybuny”, „Przeglądu” czy „Wprost” poprzez niby-katolickie Radio Plus i niby-publiczną TVP aż do komiksowych piśmideł dla półanalfabetów.
Jednocześnie proszę zwrócić uwagę, które z ugrupowań konkurencyjnych dla ww. partii jest najczęściej atakowane bądź spychane w cień. Otóż nie jest bynajmniej „Samoobrona” z jej agresywnym i nie przebierającym w słowach liderem A. Lepperem. Nie jest to również „Alternatywa” wyspecjalizowana niemal wyłącznie w atakach na AWS. O dziwo, szczególnie drażniącą solą w oku czerwonych agitatorów okazuje się… Liga Polskich Rodzin, akurat ugrupowanie prowadzące swoją kampanię w sposób wyjątkowo spokojny i – mimo to – osiągające w prawyborach oraz sondażach internetowych wyniki kilkakrotnie wyższe od tych, jakie sugerują fachowcy z tzw. ośrodków badania opinii publicznej.
Można domyślać się, że ta rozbieżność notowań to nie jedyna przyczyna nieskrywanej niechęci do LPR ze strony przebranych za dziennikarzy czerwonych propagandzistów. Są inne, poważniejsze. Ot, choćby rzeczowy – współbrzmiący z żywotnymi interesami Polski i jej obywateli – program. Należałoby także wspomnieć o kandydatach, którzy niejednokrotnie dali dowód konsekwencji w realizacji przedwyborczych zobowiązań (vide: poseł Jan Łopuszański) oraz o intelektualnym zapleczu ugrupowania. Zapleczu, przy którym mocno bledną „autorytety” w rodzaju B. Geremka, L. Balcerowicza, T. Mazowieckiego, W. Bartoszewskiego, L. Pastusiaka, M. Borowskiego i im podobnych.
Wnioski co do wyborczych decyzji nasuwają się same, przynajmniej dla niżej podpisanego. I w niczym nie osłabią ich – cokolwiek przedwczesne – fanfary wieszczące druzgoczące zwycięstwo koalicji SLD-UP oraz pseudotroskliwe nawoływania do konsolidowania elektoratu prawicowego wokół ugrupowań najbardziej znanych, w rodzaju AWSP. Po pierwsze, jak mówią hydraulicy, z prądem to i gówno popłynie. Po drugie, jak mówi staropolskie przysłowie, lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć.
A ponadto, ciągle pamiętam naczelny program bolszewików, zawarty w deklaracji: „Od każdego według jego możliwości, każdemu według potrzeb”. I widzę przed oczyma setki tysięcy Millerów, Polów, Tusków, Lewandowskich, Frasyniuków, Rybickich i im podobnych zbyt ograniczonych bądź leniwych, aby zdobyć porządne wykształcenie i rzetelnie pracować (bo tak określili swoje możliwości), a jednocześnie zbyt ambitnych bądź pazernych, aby zrezygnować z ważnych funkcji i wysokich apanaży (bo tak określili swoje potrzeby). Nie bardzo uśmiechają mi się kolejne cztery lata pracy na darmozjadów. Co deklaruję publicznie, mimo pełnej świadomości, że czerwone trutnie znowu będą górą.
Henryk Jezierski
„MOTO” nr 8 (166), wrzesień 2001