PRZEWROTNE DZIECI DWÓCH PEDAŁÓW
Mamy mocne, gdyż wielokrotnie publikowane dowody naszego, zdecydowanie pozytywnego nastawienia do pasjonatów pojazdu dwukołowego, zwanego niegdyś bicyklem, a obecnie rowerem. Temu nastawieniu nie przeczy wybitnie motoryzacyjny charakter miesięcznika „MOTO”, a nawet – wprost przeciwnie. Uważamy np., że wspólnota interesów rowerzystów i automobilistów jest zdecydowanie silniejsza od ewentualnych sprzeczności, a ponadto wielu z nas znakomicie łączy role jednych i drugich, o czym świadczą choćby – coraz liczniejsze na naszych drogach – samochody z rowerami na dachach.
Wspomniana zbieżność interesów dotyczy zwłaszcza kwestii budowy wydzielonych ścieżek rowerowych. Im będzie ich więcej, tym mniejsze ryzyko wypadków z udziałem rowerzystów na ulicach i drogach po których jeżdżą samochody. Jest więc o co walczyć i to bez sztucznych podziałów wytyczanych według rodzaju używanego pojazdu.
Nic zatem dziwnego, że z niekłamaną satysfakcją przyjąłem zaproszenie do udziału w corocznym „Wielkim Przejeździe Rowerowym” ulicami Gdańska. Przejazd zaplanowano na niedzielę, 17 czerwca br., a jego organizatorami byli członkowie Obywatelskiej Ligi Ekologicznej (OLE), z prezesem Rogerem Jackowskim na czele. Zdeklarowanym amatorem roweru jestem od piątego roku życia, „Jaguarem” zakupionym za pierwsze wynagrodzenie jeżdżę nieprzerwanie od lat ponad trzydziestu, toteż uczestnicząc w ww. imprezie nie musiałem stosować jakichś przebieranek na doraźne potrzeby chwili. Po prostu – w gronie około tysiąca rowerzystów czekających na start spod restauracji „Cristal” czułem się jak swój między swoimi.
Niestety, skłamałbym pisząc, iż to uczucie dotyczyło wszystkich uczestników przejazdu. Na mój „kolarski” nos najbardziej nie pasującymi do wizerunku przeciętnego rowerowego pasjonata byli… sami organizatorzy imprezy. Wyjątkowo nieudane dzieci dwóch pedałów. A to włosy zmierzwione i poklejone w strąki, jakby ich właściciel dopiero co zlazł z drzewa. A to kolczyk lub inna „biżuteria” wbita w męską facjatę.
Jeszcze bardziej wymowny okazał się stan techniczny jednośladów należących do przedstawicieli OLE. Nigdy nie oceniam rowerzystów na podstawie ceny ich pojazdu lecz brak dbałości o to, aby śrubki były dokręcone, piasty i linki naoliwione, a całość działała bez zgrzytania i skrzypienia uważam za pogwałcenie podstawowych zasad rowerowej pasji, o bezpieczeństwie ruchu drogowego nie wspominając.
To instrumentalne traktowanie bicykla jako środka do realizacji zupełnie innych celów wyszło jeszcze bardziej, gdy mogłem zapoznać się z treścią haseł wznoszonych przez aktywistów OLE oraz posłuchać ich dupowłaznej „dyskusji” z magistrackimi urzędnikami podczas mityngu na Długim Targu.
Trzeba być bowiem wyjątkowym demagogiem, aby wzywać do realizacji postulatu pt. „Miasta dla rowerów, nie dla samochodów”. Mimo wszystko, autorowi tego zawołania nie życzę np. przewozu mebli z użyciem roweru lub skorzystania z interwencji rowerowego pogotowia ratunkowego. Zwłaszcza po skomplikowanym złamaniu kończyn dolnych.
Trzeba mieć także okazjonalny (np. raz w roku, podczas akcji takiej jak opisywana) kontakt z rowerem, aby dostrzegać szczególne „zasługi” gdańskich urzędników w dbaniu o interesy rowerzystów. Jest akurat odwrotnie i to nawet przy okazji inwestycji drogowych finansowanych z budżetu centralnego. Ledwie oddano do użytku ul. Armii Krajowej na Chełmie, a już pojawiły się tam znaki zakazu… jazdy rowerem. W efekcie ta część górnego tarasu Gdańska nie ma żadnego, bezpiecznego skomunikowania z centrum miasta dla rowerzystów. Identyczny scenariusz zastosowano po wybudowaniu fragmentu ul. Słowackiego. O samym zakończeniu inwestycji było głośno i entuzjastycznie. Znaki zakazu jazdy rowerem postawiono później, już bez przecinania wstęgi i udziału mediów.
Truteń też żeruje na pracowitości pszczół lecz nie ma dowodów na to, aby je obrażał lub – co gorsze – usiłował wytępić. Działacze z OLE postępują jakby odwrotnie, przekonując o zasadności porównywania tzw. ekologów do arbuzów (na zewnątrz zieloni, w środku – iście bolszewicka czerwień). Pieniądze na drogi, chodniki, ścieżki i całą infrastrukturę miejską nie płyną bynajmniej z kieszeni urzędników lecz z podatków płaconych przez ludzi najpracowitszych i najbardziej zaradnych. A ci wręcz muszą korzystać w swojej działalności z samochodów. Próby zanegowania tej oczywistości zdają się dowodzić, że ludzkość wyhodowała wyjątkowo osobliwy gatunek trutnia. Jest to truteń czerwony, charakteryzujący się tępotą silniejszą od instynktu samozachowawczego.
Mimo wszystko, wierzę w korzystną ewolucję tego gatunku i dlatego aktywistom z OLE polecam propagowanie hasła mojego autorstwa: „Mniej bezmyślnych urzędników, więcej ścieżek i chodników”. Nie tylko rymuje się ładniej od tego, które nagłaśniali na ulicach Gdańska ale także – za co ręczę – jest zdecydowanie łatwiejsze do udowodnienia.
Henryk Jezierski
„MOTO” nr 6 (164), czerwiec 2001