UBEKISTAN II
„Co napisane, siekierą nie wyrąbiesz” – mówi rosyjskie przysłowie i jest w nim zawarta prawda o wyjątkowej trwałości słów, które zostały niegdyś przelane na papier. Bez względu na to, czy są to słowa dające ich autorowi prawo do chodzenia z podniesionym czołem przez resztę życia, czy też odwrotnie – kompromitujące jego wcześniejsze postawy i pozbawiające jakiegokolwiek mandatu do robienia np. za autorytet moralny. Wywodząca się z nacji koczowników plemiennych Wisława Szymborska, przeznaczyła ponoć znaczną część nagrody Nobla na usunięcie z księgarń, czytelni i bibliotek swoich książek z wczesnych lat 50-tych ubiegłego wieku, gdy w Polsce niepodzielnie i krwawo rządzili jej krajanie w rodzaju Jakuba Bermana, Hilarego Minca oraz Julii Brystigerowej. Niestety (a raczej – na szczęście), wszystkiego usunąć się nie dało. Dzięki temu inteligentni i dociekliwi Polacy mogą zapoznać się z rymowanymi laurkami noblistki-stalinistki ku czci komunizmu, partii i „Słońca Ludzkości”, zasiadającego na moskiewskim Kremlu. Taka wiedza pozwala lepiej zrozumieć mechanizmy kreowania „elit” rządzących naszym krajem od 1944 roku.
Trwałość słowa pisanego jest zapewne nie w smak także niejakiemu Tadeuszowi „Gruba Kreska” Mazowieckiemu, obwołanemu przez koszerne media demokratą i patriotą wyjątkowym. A przecież tenże UW-ek ma w swoim dorobku np. artykuł opublikowany na łamach „Wrocławskiego Tygodnika Katolickiego” z 22 września 1953 roku, w którym nie wahał się szkalować i potępiać biskupa Czesława Kaczmarka, więzionego i torturowanego przez UB-ecką żydokomunę.
Przy okazji jedna ciekawostka, oddająca realia tamtych czasów i nakazująca z dystansem patrzeć choćby na obecne ataki pod adresem Jana Kobylańskiego, prezesa Unii Stowarzyszeń i Organizacji Polskich Ameryki Łacińskiej, oparte na materiałach PRL-owskiej prokuratury. Otóż adwokatem z urzędu biskupa Kaczmarka w wytoczonym mu procesie sądowym był Żyd M. Maślanko, który tak bardzo zaangażował się w „obronę” oskarżonego, że co rusz określał go epitetami w rodzaju „wielki kolaborant” czy „generał w szeregach walki z postępem i demokracją”, jeszcze bardziej wzmacniając argumenty prokuratury i dodając swojemu klientowi kolejnych lat więzienia…
Ktoś powie: łatwiej dostrzec źdźbło trawy w oku bliźniego, niż belkę we własnym. Od blisko trzydziestu lat pracuję jako dziennikarz, więc moich śladów pisanych jest aż nadto. Czy są wśród nich takie, które chciałbym całkowicie zatrzeć? Odpowiadam jednoznacznie – nie ma, mimo iż dzisiaj wiem o popełnienia paru publikacji naiwnych w swojej wymowie, opartych na niekompletnej wiedzy lub będących skutkiem manipulacji moich bohaterów. Taka jest po prostu cena uprawiania tego zawodu, który wręcz skazuje na pracę samotną, siłą rzeczy niosącą ryzyko przeoczeń i błędów. Dla mnie wielokroć ważniejsze jest to, że nigdy – zwłaszcza w działalności publicystycznej – nie występowałem wbrew interesom swojego narodu i kraju, wielokrotnie ponosząc – średnio uciążliwe – konsekwencje ich obrony. Dość powiedzieć, że oficjalną etykietę „antysemity” otrzymałem po raz pierwszy kilkanaście lat temu, gdy na łamach „Wieczoru Wybrzeża” upomniałem się o zmianę patrona zlokalizowanej w centrum w Gdańska-Wrzeszcza ulicy z Juliana Marchlewskiego – żydokomunistycznego zbrodniarza z okresu Rewolucji Październikowej, na Romana Dmowskiego – najwybitniejszego polskiego polityka XX wieku. Szczęściem, była to inicjatywa skuteczna.
Do skrupulatnego rozliczenia (z wszystkimi „za” i „przeciw”) pozostaje natomiast mój grzech zaniechania, polegający na zachowaniu wyłącznie dla siebie i paru znajomych mojej, dosyć wczesnej bo sięgającej końca 1980 roku (gdy pracowałem w tygodniku „Czas”), wiedzy na temat opanowania najważniejszych struktur NSZZ „Solidarność” przez koczowników plemiennych. Inna rzecz to pytanie, gdzie mógłbym tę wiedzę rozpowszechnić i jakie byłyby wówczas reakcje czytelników.
Nie ma zresztą tego złego, co by na dobre nie wyszło. Świadom żydowskich wpływów w „Solidarności” nie dałem się namówić – mimo usilnych zabiegów niektórych kolegów z redakcji – na jakąkolwiek przynależność związkową. Być może dzięki temu pozostałem poza sferą zainteresowania SB (przynajmniej jako jej współpracownik) i dzisiaj żaden Wildstein lub inny reprezentant zażydowionej „opozycji demokratycznej” grzebiącej w archiwach MSW nie ma prawa szargać mojego nazwiska. Muszą poprzestać na wskazywaniu kapusiów w swoim gronie.
Teraz jednak zaniechaniem grzeszyć nie chcę. Zwłaszcza, że najwierniejsi czytelnicy alarmują. Wybory parlamentarne i prezydenckie za pasem, a w „Parkingu niestrzeżonym” ani śladu komentarza, nie wspominając o rzeczach tak trudnych, jak wskazanie partii i ludzi godnych polecenia. Odpowiadam zatem niezwłocznie na te ponaglenia wierząc, że także tym razem moje diagnozy i prognozy okażą się pomocne w podjęciu ostatecznych decyzji.
Do rzeczy. W lutym 2004 roku pojawił się na tych łamach felieton pt. „Bój to jest ich ostatni”, a w nim jasno wyrażone nadzieje i obawy, związane z ówczesną, ostrą konfrontacją między dzierżącym władzę Sojuszem Lewicy Demokratycznej i opozycyjną Platformą Obywatelską. Pisałem m.in.: „Walka w obozie żydokomuny siłą rzeczy osłabia tę rakową narośl na organizmie Polski oraz poszerza pole działania dla partii, organizacji i stowarzyszeń o charakterze narodowym. Najgorsze natomiast, co może nas spotkać to wygrana „żydów” lub – wariant wielce prawdopodobny – ich zbratanie się z „chamami”, np. poprzez koalicję PO i SLD”.
Niestety, aktualnie wszystko zmierza ku realizacji powyższego scenariusza w wersji najgorszej, tj. pierwszej. Perfekcyjnie przygotowane uderzenia medialne w SLD („afera Rywina”, „afera starachowicka” i szereg pomniejszych) sprawiły, że partia uosabiająca historyczną frakcję „chamów” praktycznie przestała istnieć. Manewr Marka Borowskiego vel Bermana, który – niczym biblijny Mojżesz – wyprowadził swoich pobratymców z trefnej organizacji i stworzył konkurencyjną SDPL, tylko potwierdza moje przekonanie, że „chamy” zawsze pozostawały pod kontrolą „żydów”.
Ponieważ Platforma Obywatelska, robiąca za dobrze wymieszane popłuczyny Unii Wolności, nie jest w stanie zjednać do siebie elektoratu SLD-owskiego, więc za jego zagospodarowanie wziął się koszerny szofer Władysław Frasyniuk, powołując do bytu Partię Demokratyczną. O koalicyjnych przedsięwzięciach patronki dewiantów Izabeli Jarugi-Nowackiej (tzw. Unia Lewicy) szkoda gadać, bo to niewypał już na samym starcie.
Niestety, „żydy” nie przewidziały jednego – społecznych reperkusji, jakie wywołały już pierwsze ustalenia komisji sejmowych ds. ORLENU i PZU. Myśląca część społeczeństwa przekonała się, że złodziejskie afery nie są li tylko specjalnością „chamów”, a ich biznesowe powiązania z „żydami” okazują się silniejsze od walki frakcyjnej i różnych interesów politycznych. Istniało zatem poważne zagrożenie, że wielu wyborców odwróci się od wszystkich partii kojarzonych z dotychczasową władzą po 1989 roku i przeniesie swoje sympatie np. na Ligę Polskich Rodzin lub „Samoobronę”. Zwłaszcza, że reprezentanci tych partii mają niepodważalne zasługi w ujawnieniu miliardowych przekrętów w ORLENIE oraz PZU i – jak dotąd – jeszcze nie rządzili krajem.
Trzeba było zatem znaleźć partię stanowiącą realną alternatywę dla ugrupowań Romana Giertycha i Andrzeja Leppera, a przy tym pozostającą pod pełną kontrolą koszernych swojaków. Wybór padł na… Prawo i Sprawiedliwość, sterowane mocną ręką przez braci Jarosława i Lecha Kaczyńskich. Szybko poszła w ruch medialna maszyna i „Kaczory” niemal wszędzie zaczęły robić za koncesjonowanych Polaków-patriotów, demokratów oraz polityków o nieskazitelnej przeszłości. A to chcą powołać instytut do obrony dobrego imienia Polski, a to wydają zdecydowaną walkę korupcji. Itd., itp.
Poszło jak po maśle… Najpierw PiS wysunął się na pierwsze miejsce przed PO w rankingu partii politycznych, natomiast w chwilę później L. Kaczyński – tu sięgam do telewizyjnych informacji z 22 kwietnia br. – objął pozycję zdecydowanego lidera w wyścigu o fotel prezydenta RP. Tzw. prawicowy elektorat ma już swoich faworytów. Dokładnie tak, jak kilkanaście lat temu, gdy zawierzył wspomnianemu na wstępie T. Mazowieckiemu.
Czy jednak nie stało się to zbyt pochopnie? Niżej podpisany nie ma żadnych złudzeń co do prawdziwego rodowodu „Kaczorów”. W październiku 2000 roku opublikowałem na łamach „Magazynu TO”, wydawanego wówczas równolegle z „MOTO” tzw. Listę Świtonia, zawierającą wykaz 97 reprezentantów ówczesnej „elity” żydowskiego pochodzenia. Lista opracowana została na podstawie danych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Najwięcej kontrowersji wśród czytelników wzbudzały wówczas umieszczone na niej nazwiska Antoniego Maciarewicza (w momencie kompletowania listy przewodniczący „Akcji Polskiej”), Jana Marii Rokity (Unia Wolności), Piotra Wierzbickiego (redaktor naczelny „Gazety Polskiej”) oraz Jarosława i Lecha Kaczyńskich (Porozumienie Centrum). Też byłem nimi trochę zaskoczony lecz postanowiłem poczekać na reakcje samych zainteresowanych. Wychodziłem ponadto z założenia, że skoro archiwa MSW okazały się wystarczająco wiarygodne do określania, kto był współpracownikiem SB, to nie ma najmniejszego powodu, aby podważać ich wiarygodność w sprawie tak marginalnej jak pochodzenie.
Nie zareagował nikt, natomiast ciekawą kontynuacją wątku dotyczącego Kaczyńskich okazał się opublikowany niebawem w „Dzienniku Bałtyckim” reportaż autorstwa publicystki wyspecjalizowanej w promowaniu żydokomunistycznych elit, która przedstawiła „Kaczorów” jako… wierzących i praktykujących katolików. Sęk w tym, że niezbyt mocny to argument, zważywszy choćby na fakt występowania żydowskich przechrztów nawet wśród najważniejszych hierarchów Kościoła katolickiego w Polsce.
Ponadto – duet Kaczyńskich dawał wielokrotnie inne, łatwe do sprawdzenia dowody swojej szczególnej dbałości o żydowski geszeft. Wystarczy wymienić ich pełną aprobatę dla udziału polskich żołnierzy w okupacji Iraku, z której do dzisiaj największe profity zbiera Izrael, decyzję ministra L. Kaczyńskiego wstrzymującą ekshumację w Jedwabnem, co pozwoliło kontynuować żydowskie brednie o liczbie ofiar i wskazywać Polaków jako wyłącznych sprawców zbrodni, wreszcie – wyraźna niechęć L. Kaczyńskiego jako prezydenta Warszawy do godnego uhonorowania Polaków, którzy zginęli w KL Warschau.
Wizja „Kaczorów” przewodzących polskiej i patriotycznej opcji w przyszłym Sejmie jawi się równie wiarygodnie co do ich prawdziwych intencji, jak niegdysiejszy udział Bolesława Bieruta w uroczystościach Bożego Ciała. Specjalnością PRL jako UBekistanu z lat 1944-56 było skuteczne penetrowanie wszystkich środowisk przez żydokomunistyczną agenturę. Teraz zapowiada się UBekistan II – w złagodzonej wprawdzie formie lecz pod pełną kontrolą następców Jakuba Bermana (notabene stryja Marka Borowskiego) i jemu podobnych.
Pewnym lekarstwem na wstrzymanie realizacji takiej wizji byłoby wsparcie partii prawdziwie opozycyjnych lecz tu też rodzą się wątpliwości. Najbardziej widoczną w działaniu, a zarazem konsekwentnie – póki co – realizującą swój program jest Liga Polskich Rodzin z jej liderami Romanem Giertychem i Zygmuntem Wrzodakiem. Świadomie pomijam tutaj osobę Marka Kotlinowskiego, którego działania i publiczne wystąpienia odbieram z mieszanymi uczuciami oraz instynktowną nieufnością.
Do rozstrzygnięcia pozostaje również odpowiedź na pytanie o przyczyny wyjątkowej determinacji z jaką Giertych-junior dąży do zaistnienia w mediach polskojęzycznych. Czy jest to cel sam w sobie, mający zaspokoić jego osobiste ambicje polityczne, czy też środek, który pozwoli wzmocnić pozycję partii? Wierzę w to drugie choć trudno zaprzeczyć, że LPR staje się partią wodzowską, a to w naszych realiach oznacza większe niebezpieczeństwo jej zmanipulowania i oswojenia przez zdeklarowanych wrogów.
„Samoobrona” to Lepper, a Lepper jaki jest każdy widzi, zwłaszcza po jego cichych koalicjach z SLD. Teraz będzie czekał na inne propozycje. Jestem pewien, że nie pogardzi żadną (od PO po LPR) jeśli będzie intratna i gwarantująca polityczny byt.
Mamy jeszcze do wyboru zawiązany niedawno Ruch Patriotyczny, skupiający kilka mniejszych ugrupowań o narodowym i katolickim (przynajmniej z deklaracji) charakterze. Działa tu wielu wartościowych oraz sprawdzonych w politycznych bojach Polaków (vide: Jan Łopuszański) lecz nad wszystkimi kładzie się cień Antoniego Maciarewicza, robiącego za lidera całości i – nie wiedzieć czemu – mocno lansowanego przez Radio Maryja. Nawet gdyby pominąć prawdziwy rodowód eks-ministra spraw wewnętrznych, to jeszcze do rozpatrzenia pozostaje wątek jego szczególnych sympatii wobec dawnych kolegów z KSS KOR (np. Bronisława Geremka) oraz imponująca skuteczność w rozwalaniu kolejnych bloków prawicowych. Taki sobie specjalista od łączenia przez dzielenie…
O innych, pomniejszych partyjkach, zaciekle walczących między sobą i uważających się za jedynie uprawnione do miana prawdziwie polskich, trudno napisać coś konkretnego. Uważam jedynie, że większość z nich jest nadzorowana przez żydokomunistyczną agenturę lepiej niż ugrupowania parlamentarne. Dowód? Ot, choćby zadziwiająca niemożność reaktywowania Stronnictwa Narodowego na podobieństwo jego pierwowzoru z okresu międzywojennego. Prawdopodobnie dzieje się tak dlatego, iż była to największe i najbardziej patriotyczne ugrupowanie polityczne w ponad tysiącletniej historii Polski i jako takie zawsze pozostawało najbardziej znienawidzonym przez Żydów i masonerię.
Kilku czytelników pytało mnie także o polityczny układ sił na Wybrzeżu. Odpowiem krótko – rozpacz kompletna. Całym regionem niepodzielnie i bezkarnie (vide: nepotyzm, afery, wyprzedaż resztek majątku państwowego i komunalnego) rządzą popłuczyny UW-eków czyli Platforma Obywatelska. Jej lider, niejaki Donald Tusk wyjątkowo udanie reprezentuje typowo pruską tępotę i butę posuwając się nawet do stwierdzeń, że „polskość to nienormalność” i – co gorsze – znajduje wielu zdeklarowanych wyznawców wśród Kaszubów, którzy jakoś szybko zapomnieli, kto mordował ich ojców. Frakcję „chamów” tworzą natomiast lewicowe towarzyszki w rodzaju Izabeli Jarugi-Nowackiej, Joanny Senyszyn, Jolanty Banachowej czy Małgorzaty Ostrowskiej o inteligencji i prawości dorównującej ich urodzie.
No, dobrze – powie ktoś – a co w takim razie z wybrzeżową LPR? Niestety, ludzi pokroju Giertycha lub Wrzodaka tutaj nie ma. Kiedyś głównym zagrożeniem dla tej organizacji były „bolki” czyli agenturalny desant z tzw. Chrześcijańskiej Demokracji III RP firmowanej przez Lecha Wałęsę. Mieszali nieźle, zwłaszcza przy wyborach samorządowych, wpływając nie tylko na dobór kandydatów ale także osiągane przez nich ich wyniki. Teraz działają nadal lecz mają dodatkowe, mocne wsparcie w niejakim Robercie Strąku, robiącym za tajną broń – przyjmijmy, że nieświadomie – frakcji „żydów”, zgrupowanych w PO.
Przeciwnicy Strąka z jego macierzystej partii zarzucają mu, że jest „człowiekiem znikąd” czyli ze Słupska, co oznacza brak popularności i autorytetu w wielokrotnie większym oraz specyficznym Trójmieście. A właśnie głosy stąd będą najbardziej ważyły na osiągnięciu przez LPR wyników powyżej średniej krajowej.
Wypomina się również Strąkowi szczególną dbałość o bezwzględne eliminowanie najgroźniejszych konkurentów do poselskiego mandatu i kluczowych pozycji w pomorskich strukturach LPR, manipulowanie wyborami oraz szczególną nadwrażliwość na krytykę ze strony lokalnych pismaków michnikowo-szechterowej „Gazety Wyborczej”. Dla jej złagodzenia i przypodobania się polskojęzycznym agitatorom gotów jest poświęcić swoich, najbardziej lojalnych, współpracowników. Na własnej skórze mocno odczuł to gdański radny LPR Grzegorz Sielatycki, oskarżony przez gdańską mutację „Wybiórczej” o propagowanie wydawnictw „antysemickich”.
To poważne argumenty lecz warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden. Na dobrą sprawę Strąk nie powinien pełnić żadnej odpowiedzialnej funkcji w organizacji mieniącej się Ligą Polskich Rodzin, bowiem mimo dobijania do czterdziestki nie dorobił się najskromniejszej rodziny, choćby bezdzietnej czyli dwuosobowej. Oczywiście, zaawansowany wiekowo kawaler to nie powód do jakiegokolwiek sekowania lecz trudno oczekiwać od niego myślenia kategoriami np. ojca rodziny, który wie dobrze co oznacza brak pracy czy deprawowanie dzieci przez szkoły i media.
Nie lekceważyłbym również wątku taktycznego. Szefowie organizacji pedalskich działających w Polsce, wielokrotnie informowali media, iż dysponują kompromitującymi „hakami” na swoich przeciwników z partii prawicowych. Bezdzietny i bezżenny Strąk może okazać się dla nich łatwym łupem. Nawet wówczas, gdy nie znajdą żadnych dowodów na jego inność. Wystarczy, że jako szef pomorskiego oddziału LPR wykazuje zadziwiającą konsekwencję w krytykowaniu i dyscyplinowaniu członków Młodzieży Wszechpolskiej, organizacji akurat najbardziej zasłużonej w walce z dewiantami.
„Chamy” zdeptane przez „żydów”, którzy dodatkowo zapewnili sobie kontrolę nad absolutną większością innych ugrupowań… Niestety, to nie wymyślony horror lecz UBekistan II, posadowiony w realiach polskich zdecydowanie mocniej niż jego pierwowzór z lat 1944-56.
Przepraszam za tę makabryczną wizję lecz deklaracja o skończeniu z grzechem zaniechania zobowiązuje. Sam też chciałbym mylić się w swoich prognozach jednakże ignorowanie ewidentnych faktów to chowanie głowy w piasek. A wówczas łatwo zainkasować niespodziewanego kopniaka.
Co zatem robić i jakich dokonywać wyborów? Przede wszystkim – cierpliwie poczekać na dalszy rozwój wydarzeń. Specjalnością Polaków zawsze była wyjątkowa odporność na bierne poddawanie się scenariuszom pisanym przez żydokomunę. A kolejne ustalenia komisji śledczych i coraz częściej powtarzające się, publiczne gesty pojednania między frakcjami „chamów” i „żydów” (vide: Wałęsa podający Kwaśniewskiemu nie nogę lecz rękę) dają pretekst do myślenia i wyciągania wniosków.
Podczas wyborów natomiast wystarczy kierować się własnym rozsądkiem, nie ulegać stadnym reakcjom umiejętnie kreowanym przez zażydowione media oraz stawiać na osoby, które po pierwsze – dysponują wiarygodnymi kompetencjami do zrealizowania deklarowanego programu, po drugie – nie zeszmaciły się w życiu osobistym oraz w dotychczasowej działalności zawodowej i społecznej, po trzecie – są wystarczająco niezależne, aby stawić zdecydowany opór jakimkolwiek naciskom. Pamiętajmy, że dla tak wytypowanego, naszego kandydata liczba uzyskanych głosów, większa lub choćby porównywalna z osiągnięciami lidera na liście spreparowanej przez partyjnych „rozgrywających” to najlepszy atut w walce o swoje racje.
Schyłek UBekistanu stworzonego „na wsiegda” w 1944 roku i pogrzebanego ledwie 12 lat później przekonuje najwymowniej, że UBekistan II też nie musi trwać wiecznie. Więcej, istnieje realna szansa, aby nie dopuścić nawet do jego powstania.
Henryk Jezierski
„MOTO” nr 1 (194), maj 2005