W GÓRĘ SERCA!
Młodsza z córek upomniała się o wakacyjną pracę zleconą, toteż – chcąc uczynić jej trud pożytecznym – sięgnąłem po archiwalne numery „MOTO” i powierzyłem sezonowej pracownicy zadanie odtworzenia moich pierwszych felietonów w formie elektronicznej. Dziecko „wklepało” gazetową zawartość w pamięć komputera nad wyraz skrzętnie, natomiast ja uszczupliłem ojcowski portfel, zyskując jednak w zamian dwie istotne informacje. Po pierwsze – jest skromny jubileusz bowiem akurat ten felieton otwiera drugą pięciolatkę obecności na tych łamach „Parkingu niestrzeżonego”. Po drugie – niemal wszystkie publikacje z tego cyklu, jakkolwiek prorocze w swoich tezach, promieniują zgorzknieniem i pesymizmem co do naszych, polskich perspektyw. Kopanie leżącego to rzecz karygodna, zwłaszcza w okresie letniej kanikuły, zatem pozwolę sobie na wyrażenie treści sprzyjających pokrzepieniu serc rodaków zaczynających wątpić, że „jeszcze Polska nie zginęła”.
Zacznijmy od drobiazgu. W połowie czerwca br. dyrektor prasowy Messe Berlin poinformował dziennikarzy o odwołaniu tegorocznych, zaplanowanych na przełom października i listopada, międzynarodowych targów samochodowych motywując tę decyzję recesją w branży motoryzacyjnej. Dodajmy od siebie, że berlińska impreza odbywała się co dwa lata, a recesja w wersji niemieckiej oznacza spadek sprzedaży samochodów o ledwie 5 proc. wobec analogicznego okresu (styczeń – kwiecień) roku ubiegłego, podczas gdy my musieliśmy odnotować wskaźnik ponad czterokrotnie wyższy i to wobec wyjątkowo nędznych – zupełnie nieporównywalnych z niemieckimi – wyników ubiegłorocznych. Tymczasem u nas Poznań Motor Show, choć okrojony, odbył się… Mamy więc 1:0 dla Polaków w targowej rywalizacji z Prusakami.
Jeszcze bardziej budujące okazują się wyniki rywalizacji gospodarczej, mimo że polskojęzyczne media usiłują wmówić nam zupełnie co innego. Otóż nieprzypadkowo padł salon samochodowy organizowany akurat w Berlinie. Mimo, że formalnie miasto to jest obecnie stolicą całych Niemiec, to jednak faktycznie ciągle leży we wschodnich landach Bundesrepubliki, tworzących jeszcze kilkanaście lat temu wzorcową, socjalistyczną Niemiecką Republikę Demokratyczną i pozostających pod przemożnym wpływem tejże do dzisiaj.
Przekonują o tym wymownie liczby i fakty. W ciągu ostatnich trzynastu lat Niemcy z dawnego RFN wpompowali w dawne NRD ponad bilion (czyli tysiąc miliardów!) swoich marek, osiągając w rewanżu efekt iście fasadowy i wręcz żałosny. DDR-owo nadal dołuje ekonomicznie pozostałą część Niemiec, zaś jego eks-obywatele są w zachodnich landach postrzegani gorzej nawet od naszych rodaków. Polacy chcą bowiem wynagrodzenia za konkretną, zazwyczaj solidnie wykonaną, pracę. Dawni podwładni tow. Honeckera uważają natomiast, że pieniądze należą im się już z samej racji bycia pełnoprawnymi obywatelami Bundesrepubliki.
I pomyśleć, że ci ludzie przebywali w objęciach żydokomuny tylko czterdzieści lat. W dodatku, m.in. przez swoje tępe posłuszeństwo wobec każdej władzy, Niemcy są jakby specjalnie stworzeni dla tej ideologii. Ba, mają wyjątkowe zasługi dla jej rozplenienia w całej Europie, nie tylko dzięki osobie niemieckiego Żyda, Karola Marksa. Wystarczy wspomnieć więcej niż materialne wsparcie dla rosyjskich bolszewików, komitety robotnicze czekające z utęsknieniem na wkroczenie Armii Czerwonej do Niemiec (nie udało się dzięki polskiemu „cudowi nad Wisłą”) oraz gremialne wsparcie obywateli III Rzeszy dla hitlerowskiego narodowego socjalizmu, który np. UW-eckie (ś)ciemniaki, na czele z ich szefem W. Frasyniukiem określają – z sobie wiadomych powodów – mianem „faszyzmu”. Na marginesie – gdyby wspomniany Frasyniuk dysponował wiedzą porównywalną ze swoim chamstwem i butą, wówczas nieobce byłyby mu także fakty dotyczące szczególnych zasług żydowskiej finansjery w dojściu Adolfa Hitlera do władzy absolutnej, umożliwiającej mu późniejsze „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”. Oczywiście, przy wydatnej pomocy Żydów w rodzaju Adolfa Eichmanna.
Proszę teraz zestawić sobie niemieckie, niemal genetyczne predyspozycje do realizacji „ideałów” żydokomuny z opłakanymi skutkami gospodarczymi, jakie ten związek dał w wydaniu NRD-owskim. A przecież jest jeszcze przykład polski, znacznie wymowniejszy dla potwierdzenia tezy o konieczności wyleczenia się z jakichkolwiek kompleksów wobec sąsiadów zza Odry.
My pod wpływami żydokomuny pozostajemy bowiem od lat blisko sześćdziesięciu (duża wódka dla tego, kto wskaże mi choćby jeden pełny rok bez obecności przedstawicieli ww. formacji na kluczowych stanowiskach państwowych), a jednak jakoś egzystujemy i to bez bilionowego wsparcia z Niemiec zachodnich. Ba, od trzynastu lat zamiast wsparcia doświadczamy totalnego okradania, porównywalnego w kwotach z tym, co DDR-owcy dostali w prezencie. Dość przypomnieć 67 mld dolarów deficytu w wymianie handlowej z krajami Unii Europejskiej, zadziwiającą determinację aferałów (z ciągle lansowanym przez media J. Lewandowskim na czele) w wyprzedaży za bezcen majątku narodowego, nieustanne „skoki na kasę” partyjnej nomenklatury spod znaku SLD, AWS, UW i PSL oraz dwumilionową lecz ciągle rosnącą i ciągle żarłoczną armię urzędników, z których absolutna większość to niekompetentne lecz potrafiące skutecznie psuć krew reszcie obywateli, darmozjady.
A na deser mamy silnie nagłaśnianych przez media brukselskich pachołków, zarzucających nam lenistwo, brak kreatywności oraz niechęć do sięgania po unijne ochłapy, stanowiące namiastkę tego, co straciliśmy jeszcze przed wejściem do nowego kołchozu.
Czyż można wyobrazić zatem sobie cud gospodarczy większy od tego, jaki jest udziałem Polaków? Zaręczam, że można lecz… również w naszym wykonaniu i pod jednym warunkiem – bezpowrotnego pożegnania żydokomuny w każdej z jej form; od wcześniejszego komunizmu po dzisiejszy globalizm. Będzie trudno, ale każde odparszywianie wymaga i czasu, i wysiłku.
Henryk Jezierski
„MOTO” nr 6 (174), czerwiec 2002