W OBRONIE NIEKONIECZNIE WŁASNEJ
Ostatnie doniesienia mediów o wkroczeniu policji do siedziby Gdańskiego Zarządu Dróg i Zieleni w związku z domniemaną aferą korupcyjną w dziale wydającym brzemienne finansowo decyzje administracyjne o zajęciu pasa drogowego m.in. na tzw. ogródki gastronomiczne, uderzyły nie tylko w podejrzanego kierownika tegoż działu i jego zastępcę ale także – rykoszetem wprawdzie lecz mocnym – w niżej podpisanego.
Co najmniej kilkuset czytelników „MOTO.media.pl” spośród kilkudziesięciu tysięcy dostrzegających moją osłabioną aktywność dziennikarską od lat blisko dziesięciu zna bowiem przyczyny tego stanu i wie, że jestem etatowym pracownikiem tegoż GZDiZ, przedtem znanego jako Zarząd Dróg i Zieleni w Gdańsku.
Stąd zarzuty pod moim adresem dwojakiego rodzaju. Pierwszy dało by się sformułować pytaniem: „Dlaczego w ogóle podjąłeś pracę w instytucji, gdzie wszyscy kradną?” . Zarzut drugi ma dla mnie równie poważny ciężar gatunkowy i wiąże się z wyrażanymi wątpliwościami co do mojej postawy jako dziennikarza, który po pierwsze – znany był przez lata ze swojej bezkompromisowości wobec aferzystów, po drugie – dysponuje własnym tytułem, a mimo wszystko milczy i niczym struś chowa głowę w piasek.
Takich wątpliwości zbagatelizować nie można. Zwłaszcza że wyrażają je moi wieloletni przyjaciele i dobrzy koledzy nie tylko z branży motoryzacyjnej. Dla dziennikarza głównym kapitałem jest jego nazwisko. Gdy zapomni o tej prawdzie, szybko stanie się nic nie znaczącym, dyspozycyjnym pismakiem. Z kolei podsumowanie mojej pracy w GZDiZ po jej zakończeniu – choćby w związku z przejściem na emeryturę – świadczyłoby najzwyczajniej o tchórzostwie i chęci dokonywania osobistych rozliczeń dopiero wówczas, gdy potencjalni adwersarze nie będą mieli możliwości przedstawienia swoich argumentów. To zdecydowanie nie w moim typie. Dlatego na postawione powyżej pytania odpowiadam teraz, niezwłocznie po ich sformułowaniu i jeszcze jako pracownik GZDiZ.
Zacznijmy od odpowiedzi na pytanie pierwsze. Bezzasadność zwartego w nim oskarżenia mógłbym skwitować oczywistym faktem, że akurat ja nie kradłem, nie kradnę i kraść nie zamierzam, co siłą rzeczy przeczy tezie o wszystkich, którzy kradną. Pójdę jednak dalej i stwierdzę, że – podobnie jak ja – nie kradnie absolutna większość pracowników GZDiZ i choćby z tego tytułu należy im się odrobina szacunku w postaci nie wrzucania do jednego worka z tymi, którym złodziejstwo przypisano i – co ważne – udowodniono.
Czytelnikom „MOTO” należy się wyjaśnienie dlaczego ponad dziewięć lat temu podjąłem decyzję rywalizacji o etat w ówczesnym Zarządzie Dróg i Zieleni w Gdańsku. Nigdy – podkreślam, NIGDY – nie „aplikowałbym” do tej instytucji, gdyby rzecz dotyczyła stanowiska typowo urzędniczego, związanego np. z nadzorem nad realizacją usług zleconych w imieniu gdańskiego magistratu. Mnie interesowała wyłącznie funkcja dyżurnego inżyniera miasta odpowiedzialnego 24 godziny na dobę i siedem dni w tygodniu za bezpieczeństwo mieszkańców Gdańska w związku ze stanem infrastruktury tegoż, czyli krwiobiegu i układu nerwowego każdej metropolii.
Składają się na nią nie tylko ulice, tory tramwajowe, chodniki i ścieżki rowerowe ale także np. sieć energetyczna, ciepłownicza i telekomunikacyjna, kanalizacja burzowa i sanitarna, zbiorniki retencyjne i wały przeciwpowodziowe. Dodatkowym „bonusem” do kompetencji dyżurnego inżyniera miasta jest np. zbieranie martwych ewentualnie chorych zwierząt i ptaków, egzekwowanie czystości bezpłatnych toalet przenośnych rozstawianych w sezonie letnim oraz dbanie o właściwy stan zieleni miejskiej, co oznacza np. usunięcie zagrożenia w postaci złamanego drzewa.
Jak widać. powinności sporo lecz lubię takie wyzwania. Nie dość, że podobne do dziennikarskich w sensie reagowania na problemy zwykłych obywateli, to jeszcze bardziej skuteczne dzięki możliwości wydawania stosownych poleceń podległym firmom wykonawczym. Mówiąc krótko – dyżurny inżynier miasta nie pisze o dziurze w jezdni. On po prostu każe ją załatać. I to dokonuje się często jeszcze w trakcie jego dyżuru. Bez wymiany czasochłonnej korespondencji czy czekania na akceptację dyrektora. A konieczność szybkiego podejmowania właściwych decyzji w sytuacjach awaryjnych bądź wręcz grożących katastrofą tylko dodaje inżynierskiej funkcji sporej dawki adrenaliny i – przynajmniej dla mnie – atrakcyjności.
Okoliczności w jakich stałem się DIM-em, czyli dyżurnym inżynierem miasta interpretuję do dzisiaj w kategoriach „palca Bożego”. Trudno bowiem racjonalnie wytłumaczyć fakt, że do tej roli w ZDiZ trafiłem
za sprawą gadzinówki
pod przewrotną nazwą „Polska Dziennik Bałtycki”. Formalnie jest to gazeta niemiecka lecz jej zawartość merytoryczna skłania do uzasadnionych podejrzeń o wyraźne ciągoty posthitlerowskie, wyrażane nie tylko wybielaniem i lansowaniem SS-manów w rodzaju Guntera Grassa czy hrabiego Albrechta von Krockowa. Chciałem sprawdzić, co wypisują moi byli koledzy i koleżanki z dawnego „Dziennika Bałtyckiego”, kiedyś walczący ponoć o wolną i demokratyczną Polskę, by potem – gdy ta nastąpiła – godzić się na służenie jej największym wrogom.
Latem 2008 roku zdecydowałem o prenumeracie „PDB”, a już po kilku tygodniach od jej rozpoczęcia trafiłem na ogłoszenie ZDiZ o konkursie na stanowisko Dyżurnego Inżyniera Miasta, w którym oprócz oczywistego posiadania dyplomu inżyniera zastrzeżono wymóg – uwaga! – biegłej znajomości języka polskiego… „Jeśli nie ja, to kto?” – pomyślałem nieskromnie jako inżynier oraz dziennikarz z kilkudziesięcioletnim stażem w jednej osobie i szybko skompletowałem wymagane dokumenty.
Wygrałem, choć wcale nie w cuglach. Był ponoć lepszy ode mnie ale zrezygnował z powodu niesatysfakcjonującego wynagrodzenia. Do dzisiaj jestem ciekawy, kimże był ów zwycięzca. Zwłaszcza, że w owym czasie gdańskich dziennikarzy z tytułami inżyniera znałem ledwie trzech, przy czym żaden z nich nie wykonywał tego zawodu dłużej niż kilka miesięcy.
Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć, kto wpadł na pomysł powołania do życia 5-osobowego działu Dyżurnego Inżyniera Miasta. Wiem natomiast, kto nadał mu odpowiednią rangę i bezwzględnie egzekwował od jego pracowników kompetentną i skuteczną pracę. Tą osobą był Romuald Nietupski, ówczesny dyrektor ZDiZ, z wykształcenia również inżynier. On zdecydował, że nasz dział będzie podlegał bezpośrednio jemu. On też codziennie zaczynał swoją pracę od przeglądania inżynierskich raportów z minionej doby. Dzięki temu nie tylko doskonale orientował się, co „piszczy” w mieście ale także wnikliwie badał adekwatność naszych interwencji do zaistniałych zdarzeń. Ewentualne uwagi zgłaszał na bieżąco – spokojnie, rzeczowo, z jasną intencją wyeliminowania podobnych błędów w przyszłości.
W dyrektorze Nietupskim szczególnie ceniłem jego żelazną konsekwencję w dbałości o to, aby dyżurnymi inżynierami miasta byli faktyczni, dyplomowani inżynierowie ze sporą praktyką w zawodzie. To niby takie oczywiste ale zaręczam, że nie dla każdego i nie zawsze.
Tymczasem inżynierski status osoby odpowiedzialnej za prawidłowe funkcjonowanie miejskiej infrastruktury okazuje się nie jakąś fanaberią lecz bezwzględną koniecznością. To nie tylko kwestia odróżnienia np. kanalizacji wodociągowej od deszczowej, sieci telekomunikacyjnej od energetycznej, wiaduktu od mostu czy trafostacji od przepompowni. To także – a raczej przede wszystkim – zdolność podejmowania decyzji adekwatnych do rodzaju zgłoszonego zdarzenia. Często bowiem były wśród nich takie, które oprócz natychmiastowego wezwania pogotowia energetycznego, ciepłowniczego, gazowego czy wodociągowego wymagały również sięgnięcia po wsparcie policji do zabezpieczenia miejsca awarii.
Można zadać pytanie, czy moje wcześniejsze wyobrażenia o wyjątkowości funkcji dyżurnego inżyniera miasta znalazły odbicie w tzw. realu i sposobie pracy moich nowych kolegów? Odpowiadam: zdecydowanie tak. Z jednym wszakże zastrzeżeniem; w swoich ocenach z czteroosobowego zespołu do którego przyszedłem wyłączyłbym jego szefa. Nie dlatego, żebym go nie lubił. Po prostu – jako kierownik działu trafił tutaj z innego – pozakonkursowego – klucza, niech go zatem oceniają ci, którzy mu to stanowisko powierzyli.
Pozostała trójka to Krzysztof Kazanowski, Piotr Melnyczok i Robert Pokorski. W mojej ocenie absolutny
Superteam
nie tylko wśród działów ZDiZ ale wszystkich służb komunalnych blisko półmilionowego Gdańska. Także w ujęciu statystycznym. Wprawdzie po dołączeniu do tego zespołu popsułem znacznie jego średnią wiekową i ze wzrostem 178 cm uczyniłem go mniej przystojnym ale w innych „parametrach” nie odbiegałem od reszty. Reszty, dodajmy, nietuzinkowej. Na dowód kilka danych: średnia wykształcenia – wyższe techniczne, średnia stażu pracy – powyżej 20 lat, średnia stanu rodzinnego – żonaty, dwoje dzieci, miejsce zamieszkania – wyłącznie Gdańsk, średnia błędnych interwencji stwarzających zagrożenie dla życia lub zdrowia mieszkańców – 0,00.
Podkreślam szczególnie ostatni ze wskaźników. Przez ponad 5 (słownie: pięć) lat mojej pracy w dziale Dyżurnego Inżyniera Miasta nasza czwórka nie popełniła żadnej – podkreślam – żadnej wpadki w interpretacji przyjmowanych zgłoszeń i podejmowaniu działań stosownych do sytuacji.
A nie jest to wcale oczywiste w miastach, które nie posiadają podobnych komórek organizacyjnych. Wystarczy posłużyć się przykładem pięciokrotnie mniejszego Słupska, gdzie do nie zabezpieczonej studni kanalizacyjnej wpadła jedna z mieszkanek, ponosząc śmierć na miejscu. I nie zaręczę, że było to jedyne tego rodzaju zdarzenie. Przykładając słupską miarkę do Gdańska musielibyśmy wymienić pięć tego typu tragicznych wydarzeń. Tymczasem nie odnotowaliśmy ani jednego. Jestem przekonany, że kluczowa w tym zasługa naszego teamu.
Jako Dyżurny Inżynier Miasta przepracowałem dokładnie pięć lat i trzy miesiące. Wystarczyło, aby poznać Gdańsk z prawdziwszej, jakże różnej od kolorowych fasad, strony
Charakterystyka tysięcy zgłoszeń oraz dramatyczne, a czasami wręcz anegdotyczne sytuacje, jakich doświadczaliśmy podczas naszych dyżurów to temat znacznie przekraczający objętość tej publikacji, toteż nie będę go rozwijał. Jeśli Pan Bóg da zdrowie zajmę się nim w formie książkowej już na emeryturze. Na sukces wydawniczy, jaki osiągnął „Speedway ponad wszystko” mojego autorstwa (trzy wydania, ponad 50 tys. sprzedanych egzemplarzy) nie liczę ale nawet kilka tysięcy czytelników gotowych poznać Gdańsk od strony działu, w którym spędziłem ponad pięć lat życia, uznałbym za autorski sukces.
Aferalny przyczynek do napisania tego tekstu każe ocenić również dyżurnych inżynierów miasta pod tym kątem. Otóż najlepszym dowodem naszej bezinteresowności była… butelka wódki podarowana przez gdańszczanina, który w ten sposób chciał podziękować za skuteczną interwencję w jego sprawie. Latami całymi stał ów dowód obywatelskiej wdzięczności w szafie i nikomu z nas nawet nie przyszło do głowy, aby go skonsumować. Po przeprowadzce działu z ul. Partyzantów na ul. Wyspiańskiego, gdzie czekały na nas nowe meble i wyposażenie, rzeczoną butelkę straciliśmy z oczu lecz bez cienia żalu. Bardziej odpowiadało nam krótkie „dziękuję” za pomyślnie zrealizowane zgłoszenie.
Niestety, wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć, a prawo naszego genialnego rodaka, Mikołaja Kopernika o wypieraniu pieniądza lepszego przez pieniądz gorszy znajduje potwierdzenie także w innych sferach. Pod koniec 2013 roku komisja lekarska orzekła o mojej niepełnosprawności w stopniu umiarkowanym. Taki status wykluczał pracę w godzinach nocnych oraz nakazywał skrócenie „dniówki” do 7 godzin.
Reakcję kolegów przyjąłem z niekłamanym wzruszeniem, zyskując przy okazji kolejny dowód na wyjątkowość naszego zespołu. Wszyscy, jak jeden mąż, zadeklarowali gotowość przejęcia na swoje barki moich „nocek” i wydłużenia o brakującą godzinę swojego czasu pracy na zmianach dziennych. Mówiąc krótko – funkcjonowanie działu nie ucierpiałoby ani na jotę.
Kierownictwo ZDiZ miało jednak inną wizję. Z początkiem 2014 roku zostałem przeniesiony do Działu Oczyszczania, który w opinii tegoż kierownictwa uchodził nie tylko za najgorszy ale wręcz… patologiczny. Dokonane przez agentów CBA nieco wcześniej nakrycie jednego z inspektorów od oczyszczania na próbie przejęcia 5-tysięcznej łapówki za „życzliwość” wobec firmy świadczącej prace na rzecz miasta, stanowiło wymowne uzupełnienie obrazu miejsca do którego miałem trafić.
Czy było inne rozwiązanie wobec mojej osoby? Oczywiście, że było. Zdaniem lekarzy specjalistów jedną z najlepszych form rehabilitacji schorzenia narządów ruchu, na które cierpię jest pływanie i jazda na rowerze. Tymczasem w utrzymaniu ówczesnego ZDiZ znajdowało się około pół tysiąca kilometrów ścieżek i tras rowerowych. Pracy dla osoby zajmującej się tym tematem byłoby zatem aż nadto. Dla przykładu – w Urzędzie Miasta komunikacją rowerową zajmuje się specjalny dział zatrudniający około 10 urzędników…
Nie poprzestałem bynajmniej na zgłoszeniu swojej propozycji. Organizacja stanowiska pracy dla osoby niepełnosprawnej to wydatek dla firmy idący nawet w dziesiątki tysięcy złotych. Ja swoje stanowisko przygotowałbym za dokładnie… 0,00 zł, co jest zapewne absolutnym rekordem Polski. W jaki sposób? Służbowy rower stał bezużyteczny w jednym z firmowych magazynów, a niezbędny prysznic po kilkugodzinnej jeździe rowerem wcale nie wymagał wydzielenia pomieszczenia i urządzenia w nim łazienki. Były już bowiem takowe, w dodatku też nie używane.
Mimo tak sprzyjających okoliczności, moja oferta pozostała bez odpowiedzi. Wziąłem się zatem za
usuwanie śmieci
w grodzie nad Motławą. Już pierwsze dni w dziale przekonały mnie, iż orły nim na pewno nie kierują. Moim zdaniem na niskie kompetencje kierownika i jego zastępcy znaczący wpływ miał fakt, iż obydwaj byli uchodźcami ekonomicznymi; miejscem zamieszkania pierwszego była Rumia, drugiego – Grudziądz. Nie od dzisiaj i bez związku z pracą w ZDiZ uważam, że w służbach miejskich powinni być zatrudniani przede wszystkim mieszkańcy danego miasta. To nie tylko kwestia – też bardzo istotna – odprowadzania podatków tam, skąd wzięło się wynagrodzenie, ale także stałego przebywania na obszarze swojej pracy i emocjonalnego związku z „małą ojczyzną”.
Zasadność tej tezy potwierdziły zresztą dokonania nowej kierownik działu, akurat mieszkanki Gdańska. Wystarczyło jej kilka miesięcy na posprzątanie po poprzednikach. Nasz dział już nie był ani najgorszy, ani – tym bardziej – patologiczny. Co ciekawe, dokonało się to przy tym samym składzie osobowym szeregowych pracowników plus niżej podpisany…
Mało brakowało, abym nie współuczestniczył w dzieleniu się tą satysfakcją. Moi nowi szefowie – ten z Rumii i ten z Grudziądza – słabości organizacyjne nadrabiali bezwzględną polityką personalną wobec każdego, kogo uważali za konkurenta. Prawdopodobnie podpadłem pod to kryterium. Inżynier z wieloletnim stażem, w dodatku – znający Gdańsk nie z mapy lecz z autopsji. Ponieważ byłem nowy i zatrudniony w niepełnym wymiarze godzin, więc dano mi do obsługi… najtrudniejsze rejony. Kierownik, technik z wykształcenia, zakazał mi dodatkowo posługiwania się tytułem inżynierskim nawet w kontaktach zewnętrznych, np. przy wymianie korespondencji z funkcjonariuszami Straży Miejskiej, z których każdy do swojego nazwiska oprócz posiadanego stopnia – z nadinspektorskim włącznie – dopisywał magiczny skrót „mgr”. Tym sposobem mój dyplom Politechniki Gdańskiej okazał się niczym nawet wobec świadectwa ukończenia szkoły wyższej z poziomem, programem i wykładowcami godnymi dawnych wieczorowych uniwersytetów marksizmu-leninizmu.
Podjąłem jednak tę rękawicę. Olałem służbowy samochód i zacząłem sprawdzać jezdnie, chodniki, ścieżki rowerowe, wysypiska gruzu i toalety przenośne na przywróconym do życia służbowym rowerze. Było niewiele wolniej ale zdecydowanie dokładniej.
Tak dokładnie, że rychło odkryłem rażące nieprawidłowości w realizacji umowy na sprzątanie dużego rejonu Gdańska. Ich rodzaj i wymiar finansowy nie tyle umożliwiał, co wręcz nakazywał kontakt z prokuraturą. Nadarzyła się zatem doskonała okazja do rewanżu na moich nowych pryncypałach. Mogłem im odpłacić pięknym za nadobne.
Odpuściłem jednak. Trochę z chrześcijańskiej litości ale głównie dlatego, że konsekwencje wykrytych nieprawidłowości uderzyłyby nie tylko w kierownika działu. Pal diabli także jego poprzednika, prawdopodobnie autora trefnej umowy. Miałem wątpliwą przyjemność poznać go na jednej z firmowych imprez jako damskiego boksera, więc na miłosierdzie raczej nie zasługiwał.
Ale część prokuratorskich retorsji spadłaby także na dyrektora. Cóż z tego, że nie jest w stanie stać za każdym urzędnikiem i sprawdzać treść każdej umowy? Dla organów ścigania personalna odpowiedzialność przełożonych za działania podwładnych to oczywista oczywistość. Tymczasem dyrektora ZDiZ Mieczysława Kotłowskiego znałem jeszcze ze wspólnej nauki w Technikum Łączności. Dawno to było, pół wieku temu lecz kolega to kolega. Nawet jeśli przeniesie cię do najgorszego i patologicznego działu. Wiedzą na temat odkrytych zaniedbań podzieliłem się wyłącznie z kompetentnymi osobami w firmie. Trzeba przyznać, zadziałały szybko i sprawnie. Było zatem po sprawie.
Mój osobisty patent na optymalną kontrolę prac wykonywanych na zlecenie miasta – służbowy rower, którym dotrzeć można wszędzie i służbowe oznakowanie, eliminujące stratę czasu na tłumaczenie kim jestem i kogo reprezentuję. Niestety, moich naśladowców w GZDiZ można policzyć na palcach jednej ręki, a precyzyjniej – na jednym z nich…
Aktualnie odpowiadam za oczyszczanie Śródmieścia, oczywiście z perełką Gdańska, czyli Głównym Miastem włącznie. Prestiżowy to rejon, więc i odpowiedzialność duża. Staram się sprostać temu wyzwaniu jak najlepiej i z użyciem nieszablonowych rozwiązań. Inspektorska umowa zobowiązuje do przebywania w terenie przez co najmniej połowę obowiązującego czasu pracy. Zdecydowanie przekraczam ten wymóg, siadając za biurko tylko w celu realizacji papierowych powinności. Przy komputerze wprawdzie zawsze ciepło, sucho i przytulnie lecz na pewno nie w tym miejscu można bezpośrednio wpływać na czystość swojego miasta.
Pod tym względem najlepszym narzędziem okazuje się mój służbowy rower. Nie dość, że dzięki niemu unikam „rozjeżdżania” licznych turystów to jeszcze docieram w każdy gdański zaułek. Bez względu na porę roku i warunki pogodowe. Ekipy firmy sprzątającej Śródmieście dawno przywykły do tego, że nie odpuszczę żadnej fuszerki. Inna rzecz, iż nie dają ku temu licznych powodów. Wiedzą, że jestem jak najdalej od demonstrowania inspektorskiej władzy, a dla utrzymania ładu i czystości zawsze lepsza będzie współpraca – niechby czasami iskrząca – niż konfrontacja. Ba, zawsze mają we mnie wsparcie, gdy trzeba utemperować jakiegoś cwaniaczka przekonanego, że miasto za niego posprząta.
Dogadałem się także szybko z tzw. menelami, którzy mają znaczący wpływ na stan miejskich koszy i otoczenie wokół nich. Porozmawiałem z kilkoma podkreślając, że nie mam nic przeciwko ich „nurkowaniu” w poszukiwaniu puszek lub innych cennych odpadów lecz muszą pozostawić po sobie porządek. Przyjęli to ze zrozumieniem i przekazali dalej. Efekt? Nigdy dotąd nie odnotowałem złamania naszej niepisanej umowy.
Nieco gorzej ma się rzecz z restauratorami i handlowcami. Większość sama z siebie pilnuje czystości w pobliżu swoich lokali, innych przekonałem łagodną perswazją i argumentem o ustawowym obowiązku sprzątania przyległych chodników lecz jest również kilku niereformowalnych pieniaczy straszących znajomością z dyrektorem GZDiZ. Jakoś nie blednę ze strachu, gdy to słyszę i nie spieszę z natychmiastową realizacją wyrażonego życzenia, więc usiłują nękać mnie w inny sposób.
Najświeższy przypadek to knajpiany pieniacz z ul. Stągiewnej, uzbrojony w złoty łańcuch na szyi o krowich rozmiarach (mam na myśli i łańcuch, i szyję), który nie mogąc nic wskórać ze spełnieniem swoich bezpodstawnych żądań dzwoni do GZDiZ donosząc, iż stoję swoim samochodem (tym od transportu roweru) na – uwaga! – pirsie przy ul. Motławskiej. I jak wytłumaczyć nieukowi, że pirs to jest „cuś takiego”, co można zobaczyć np. w Porcie Północnym odległym od ul. Motławskiej o skromne 8 kilometrów.
Przykre, że jego sprzymierzeńcem – także w sposobie argumentacji – jest jeden z inspektorów działu inżynierii ruchu, którego uważałem dotychczas za człowieka rozsądnego i kompetentnego. Można wybaczyć brak elementarnej wiedzy knajpiarzowi ale taki sam gest przychodzi znacznie trudniej wobec pracownika miejskiej instytucji w portowym mieście, który powinien odróżniać pirs od nabrzeża.
Powyższa charakterystyka wykonywanej aktualnie pracy może sugerować, iż jakoś się w niej znajduję. To prawda ale nie ukrywam, że dużo więcej satysfakcji czerpałem z pracy w dziale dyżurnego inżyniera miasta, gdzie każdy z nas podczas swojej zmiany był sam sobie „sterem, żeglarzem i okrętem”. Niestety, o powrocie nie ma mowy. Z prozaicznego powodu – ten dział już nie istnieje, a do jego likwidacji doszło niedługo po moim odejściu, choć bez jakiejkolwiek mojej winy.
Co więcej, w tamtym czasie sądziłem, że dla dotychczasowych kolegów nadchodzą lepsze dni. Niemal równolegle ze mną dział pożegnał jego dotychczasowy kierownik. Byłem przekonany, że schedę po nim przejmie Krzysztof Kazanowski. To był mój zdecydowany faworyt do tej funkcji. Równie sprawny i kompetentny jak każdy z nas dorzucał do swoich atutów stoicki spokój, perfekcyjne zorganizowanie oraz biegłość w opracowywaniu działowej papierologii – sprawozdań, statystyk, zestawień itp. dokumentów wymaganych przez dyrekcję. Krzysiu robił to od lat, wyręczając dotychczasowego kierownika w tej żmudnej robocie. Mówiąc krótko – jego awans był dla mnie tak oczywisty i prosty jak konstrukcja cepa.
No i pomyliłem się bardzo. Dział został… zlikwidowany, a inżynierowie przerzuceni do działu administracyjno-osobowego, oczywiście z dalszym obowiązkiem świadczenia pracy w charakterze dyżurnego inżyniera miasta lecz nie tylko takowej. Wakaty po byłym kierowniku i niżej podpisanym też zostały zagospodarowane – nazwijmy to delikatnie – po nowatorsku. Nowym dyżurnym inżynierem miasta została np. pani po marketingu, wymarzonej specjalności wszelkiej maści akwizytorów.
Jakby tego było mało, ówczesna rzecznik prasowa ZDiZ zrobiła wokół tej nominacji wyjątkowo głośną wrzawę medialną, przypominając mi znaną z dawnych czasów gradację najsłabszych dziennikarzy: „głupi, głupszy, rzecznik…” (to ostatnie po załatwieniu pracy poza redakcją przez litościwego szefa z układami na mieście). Osoba, która jeszcze nie wykazała się przyjęciem choćby jednego zgłoszenia o awarii już została namaszczona na męża opatrznościowego całego miasta. Było mi po ludzku żal kolegów, którzy takich zgłoszeń – w dodatku profesjonalnie zrealizowanych – przyjęli tysiące, a teraz dowiadują się, że każdy nowy będzie od nich lepszy.
Z czasem zrobiło się jeszcze gorzej. Dzisiaj za dyżurnego inżyniera miasta doraźnie może robić np. referent od wydawania materiałów biurowych. Nie mam nic przeciwko tej odpowiedzialnej funkcji lecz jak pisał hrabia Aleksander Fredro „znaj proporcjum mocium panie”…
Póki co, czytelnikom „MOTO” wśród których dominują zmotoryzowani często korzystający z pomocy „DIM”-ów mogę powiedzieć jedno: jeśli dodzwonią się pod stosowny numer i po standardowej formułce „Dzień dobry, dyżurny inżynier miasta” usłyszą nazwisko Krzysztofa Kazanowskiego, Piotra Melnyczoka lub Roberta Pokorskiego mogą być pewni profesjonalnego obsłużenia. Za pozostałych „inżynierów” nie poręczę nawet zardzewiałym spinaczem.
Pora rozprawić się ze wspomnianym na wstępie oskarżeniem o dziennikarskie zaniechanie wobec afer, patologii czy choćby negatywnych zjawisk, z którymi musiałem spotykać się podczas blisko dziesięcioletniej pracy w (G)ZDiZ. Owszem, wykonując obowiązki najpierw dyżurnego inżyniera miasta, a później inspektora działu oczyszczania
nie oślepłem, nie ogłuchłem
i nie przerywałem w pół zdania znajomym przedsiębiorcom dzielącym się swoim doświadczeniem w sposobach zyskiwania przychylności niektórych pracowników (G)ZDiZ decydujących np. o odbiorze robót warunkującym wystawienie faktury i odebranie należności idących często w setki tysięcy złotych. Wiem zresztą znacznie więcej i nie tylko o „nieprawidłowościach” na – kryminogennym z natury – styku zleceniodawca i wykonawca.
Dlaczego zatem o nich nie pisałem i nie piszę? Ponieważ mam swoje zasady. Do ówczesnego ZDiZ nie szedłem z zamiarem zrealizowania tzw. reportażu wcieleniowego. Chciałem zostać dyżurnym inżynierem miasta dla samego charakteru tej pracy, nie zaś – reportażystą udającym inżyniera dla możliwości dostępu do źródeł i informacji wykorzystywanych następnie w kolejnych publikacjach. Zapewniam, że byłyby to publikacje atrakcyjne czytelniczo, czasami wręcz sensacyjne ale nie dla nich podejmowałem pracę w jednej z najważniejszych jednostek Gdańska.
Byłem i jestem nadal jak ten statek, wypełniony po burty cennym ładunkiem lecz nie zawijający do żadnego portu, aby przekazać go dalej. Kto oglądał film pt. „Firma” ze znakomitą rolą Toma Cruise’a ten wie, o czym piszę.
Ba, poszedłem w swojej dyskrecji jeszcze dalej. Nie chcąc narażać dyrektora, a zarazem szkolnego kolegi na jakieś nieprzyjemne reakcje ze strony jego szefów, z prezydentem miasta na czele, zaniechałem publikowania w portalu „MOTO.media.pl” jakichkolwiek materiałów związanych z przedmiotem działalności (G)ZDiZ. Proszę sobie wyobrazić blisko dziesięcioletnie embargo w tytule motoryzacyjnym na wszystko co dotyczy np. stanu gdańskich dróg. Paranoja, nieprawdaż? A jednak zdecydowałem się na takie rozwiązanie i będąc wyłącznym wydawcą ww. portalu realizowałem je konsekwentnie. Z podobną konsekwencją unikałem także publikacji dotyczących władz miasta.
Najgorsze, że to samorzutne zobowiązanie wcale nie pomogło dyrektorowi. Dowiedziałem się ze swoich źródeł, że miał spore nieprzyjemności – z ryzykiem utraty funkcji włącznie – po publikacji mojego tekstu o Straży Miejskiej pt. „Niezłomni strażnicy… stołków”. Inspiracją do jego napisania był sygnał od znajomego dealera samochodowego, któremu jakieś mendy (tak to określił) co rusz niszczą swoimi bohomazami elewację salonu zmuszając do ponoszenia wielotysięcznych wydatków, tymczasem formacja powołana do pilnowania porządku i czystości w mieście wręcz wspiera tzw. grafficiarzy traktując ich jako artystów i organizując dla nich… warsztaty.
Nie wierzyłem, dopóki nie wszedłem na stronę Straży Miejskiej w Gdańsku. Znajomy dealer nie kłamał ani na jotę. Więcej, dokładna lektura portalu dała mi daleko więcej argumentów do dziennikarskiego działania niż sam problem milionowych strat z powodu poczynań uzbrojonej w spraye hołoty.
Tekst, w którym nawet dzisiaj nie zmieniłbym ani jednego zdania i który nadal jest dostępny na mojej stronie wyraźnie nie spodobał się jakiejś urzędniczce z otoczenia prezydenta. Ponoć poleciła dyrektorowi ZDiZ, aby ten nakazał mi zaprzestania jakichkolwiek krytycznych publikacji o miejskich instytucjach… Pod rygorem zwolnienia – mnie albo jego.
Przywykłem wprawdzie do panowania swołoczy sowieckiej (kiedyś ruskiej z Moskwy, teraz pruskiej z Berlina) w naszym umęczonym kraju lecz uznałem, że granice bezczelności zostały mocno przekroczone. Okazuje się bowiem, że nie wystarczy świadczyć pożyteczną pracę na rzecz miasta za skromne wynagrodzenie z podatków jego mieszkańców. Magistrat oczekuje bowiem czegoś znacznie więcej; pełnego podporządkowania interesom aktualnej władzy – nie mylić z interesem miasta – także po godzinach i we wszystkim, co chce się prywatnie czynić.
Oczywiście, odmówiłem jakiegokolwiek uczynienia zadość oczekiwaniom płynącym z ul. Nowe Ogrody. Zacząłem też szczerze żałować swojej decyzji o wieloletnim dziennikarskim milczeniu na tematy związane z poczynaniami władz miasta. Teraz czuję się zwolniony z jakichkolwiek zobowiązań w tej kwestii. A magistrackiej urzędniczce o bolszewickich ciągotach, próbującej wymusić na niżej podpisanym pełną podległość także jako dziennikarza, obiecuję solennie stosowny rewanż. Do zrealizowania niezwłocznie, gdy tylko dowiem się, kim jest.
Pozostaje faktem, że od czasu pokazania gestu Kozakiewicza nieznanej – na razie! – cenzorce z gdańskiego UM, zacząłem doświadczać przejawów szczególnej „życzliwości” ze strony niektórych pracowników, zwłaszcza tych którzy domyślali się, że sporo wiem o dodatkowych profitach, jakie daje im etat w ZDiZ. Odnosiłem wręcz nieodparte wrażenie, że mają jakieś odgórne przyzwolenie na wyperswadowanie mi dalszej pracy.
Pod koniec stycznia br. przeżyli chwile swojego wielkiego triumfu. Stało się tak za sprawą plugawego materiału w „Panoramie”, programie informacyjnym TVP3 Gdańsk, w którym zostałem przedstawiony jako tajny współpracownik PRL-owskiej Służby Bezpieczeństwa. Więksi i mniejsi geszefciarze z miejsca mojej pracy byli święcie przekonani, że pożegnam ją niezwłocznie po powrocie z zaległego urlopu, a i jako dziennikarz też jestem skończony, co siłą rzeczy kładło kres dokuczliwej niepewności w kwestii ewentualnego ujawnienia ich przekrętów. Wprawdzie nigdy i nikomu nie dałem powodów do podejrzewania, że przerwę dziennikarskie milczenie lecz – jak mówi ludowe przysłowie – na złodzieju czapka gore…
Satysfakcji na dłużej jednak nie doświadczyli. Po powrocie ze wspomnianego urlopu dałem im bowiem jasny komunikat:
Niedoczekanie wasze!
Kilka dni po emisji wspomnianego materiału wystąpiłem do IPN z wnioskiem o autolustrację. Miała trwać maksymalnie cztery miesiące, trwała pięć. Warto było jednak uzbroić się w cierpliwość i wytrzymać znaczące spojrzenia niektórych pracowników GZDiZ. Wydłużona kwerenda pozwala być pewnym, że funkcjonariusze IPN znaleźli wszystko, co dotyczy mojej osoby. A jest to raptem 6 (słownie: sześć) kartek, z których żadna nie daje jakichkolwiek podstaw do przypisania mi współpracy z SB. Tego byłem pewny, więc zaskoczenia nie było. Jedyne obawy wiązały się z uzyskaniem odpowiedzi na pytanie, czy w archiwach IPN jest jakiś dokument, który potwierdziłby fakt mojej jednoznacznej odmowy współpracy z bezpieką.
Nie doceniłem skrupulatności Służby Bezpieczeństwa w archiwizowaniu dokumentów sądząc, że akta TW „Bolek” to tylko chlubny wyjątek z racji prezydenckiej funkcji słynnego kapusia. Na szczęście byłem w błędzie. Dzięki temu w IPN zachował się dokument potwierdzający, że wystarczyło mi odwagi na odmówienie agenturalnej współpracy. Przyda się jak znalazł w dziennikarskim i sądowym rozliczeniu oszczerców.
Nie doceniłem skrupulatności pracowników tej instytucji. A powinienem, zważywszy choćby na przykład Lecha Wałęsy, któremu nie pomogło nawet niszczenie kompromitujących materiałów, do których miał dostęp jako prezydent RP. Ważne, że w swojej teczce zamiast zobowiązania do współpracy, raportów i donosów na kolegów czy pokwitowań odbioru pieniędzy (vide: TW „Bolek”) mam konkretny dowód sprzeciwu wobec próby werbunku. Zresztą każdy, kto zna mnie bliżej – także z publikowanych tekstów – wie, iż strach przed bezpieką (obecnej nie wyłączając) to jedna z ostatnia z cech, jaką można mi przypisać.
Absurdalność mojego przypadku polega na tym, że z człowieka, który nikogo nigdy nie zadenuncjował i pokazał „wała” tak złowrogiej instytucji, jaką była Służba Bezpieczeństwa PRL uczyniono konfidenta tejże, gdy tymczasem prawdziwi kapusie robią za koncesjonowanych bojowników walki o wolność i demokrację, wypinają piersi po medale i obejmują intratne synekury z wynagrodzeniami wielokroć przekraczającymi to, co pozostawiono ofiarom ich donosów.
I jeszcze jedno, istotne podkreślenie. Otóż za podstawę do oskarżenia mnie o współpracę z SB posłużyły nie materiały źródłowe pozostające w zasobach IPN lecz… książka-fałszywka pracownika tej instytucji, niejakiego dr. Daniela Wicentego, w której ewidentne kłamstwa, przeinaczenia i manipulacje liczyć trzeba w setkach, a dziennikarzy poszkodowanych z tego powodu – w dziesiątkach. Są, niestety, wśród nich także tacy, którzy bronić swojego dobrego imienia nie mogą, gdyż nie żyją. Jedyne, co byłem w stanie zrobić to wykazać, jakich oszustw ww. autor dopuścił się wobec mojego kolegi i wieloletniego współpracownika „MOTO”, ś.p. red. Szczepana Krydy. Szczegóły w publikacji „Życiorys na miarę szyty, czyli co może funkcjonariusz IPN…”.
Ktoś zapyta przytomnie: a jakąż to figurą jest Henryk Jezierski, że uznano go godnym zaatakowania w publicznej telewizji? Otóż stałem się takim celem przede wszystkim dlatego, że wiosną 2016 roku zostałem wybrany na prezesa zarządu Oddziału Gdańskiego Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy, a w grudniu tego samego roku rekomendowany na członka Rady Programowej TVP3 Gdańsk.
Tymczasem role w tym gremium podzielone zostały według sprawdzonego, POPiS-owego klucza. Obecność niezależnego dziennikarza dysponującego własnym tytułem i docierającego do kilkudziesięciu tysięcy czytelników stwarzała poważne ryzyko zdemaskowania umowności walki „na śmierć i życie” między dwoma frakcjami tego samego, unijnego kołchozu. Kto nie wierzy, temu przypominam zarówno D. Tuska i jego Kongres Liberalno-Demokratyczny hojnie wspomagany z niemieckiej kasy, jak i spoczywającego na Wawelu bożka sekty smoleńskiej L. Kaczyńskiego, który własnoręcznie podpisał ostatni akt rozbioru Polski, tj. Traktat Lizboński, za nic mając nawet ostrzeżenie z niebios objawione złamaniem judaszowego pióra.
Swołoczy zainteresowanej wyeliminowaniem niżej podpisanego z organu, który kontroluje zgodność programu regionalnego ośrodka TVP z tzw. misją telewizji publicznej było zatem sporo lecz w roli kata miała wystąpić tylko jedna: Joanna Strzemieczna-Rozen, obecna dyrektor gdańskiego ośrodka TVP.
To wyjątkowo interesujący przypadek kariery medialnej. Z racji niegdysiejszej pracy w charakterze sekretarki L. Wałęsy nazwana została przez złośliwych dziennikarzy „kapciową kapusia”. Trzeba przyznać, ze pozostała wierna swojemu pryncypałowi nawet wówczas, gdy tylko skończony analfabeta mógł powątpiewać w jego agenturalną przeszłość. Szefową TVP3 Gdańsk była już w latach 2006-2009. Z tamtego okresu kontrolerzy NIK wypomnieli jej wiele nieprawidłowości finansowych, w tym taki drobiazg, jak 999 zł wyasygnowane z funduszu reprezentacyjnego na prezent w postaci zegarka dla „Wielkiego Elektryka” plus prawie 300 zł na łańcuszek dla jego żony Danuty. W tym samym okresie – i to jest przykład osobliwej schizofrenii – telewizja nadzorowana przez eks-sekretarkę podczas okazjonalnych relacji skrupulatnie zasłaniała tę część logo gdańskiego lotniska na której widniało nazwisko jej byłego szefa.
Za drugich, czyli obecnych rządów PiS-u Strzemieczna-Rozen zyskała ksywę „Podkurskiej”, czego w żadnym wypadku nie należy kojarzyć erotycznie lecz jak najbardziej merytorycznie; nowa dyrektor TVP3 Gdańsk zdaje się w lot odczytywać wszystkie polityczne oczekiwania swojego pryncypała, Jacka Kurskiego. Efekty widać po zawartości programów informacyjnych i publicystycznych wybrzeżowej telewizji, a zwłaszcza metodach „grillowania” przeciwników politycznych PiS. Mówiąc krótko – iście bolszewickie gnojowisko.
„Podkurska” wie dobrze, że ja to wiem toteż zrobiła wiele, aby wykluczyć mnie ze składu Rady Programowej. Nie udało się, więc może z mojej strony oczekiwać wszystkiego najgorszego. Także przed sądem za naruszenie dóbr osobistych. Spodziewam się kilkuletniej batalii lecz poczekam cierpliwie. Jest bowiem nadzieja, że Strzemieczna-Rozen straci obecną posadę i orzeczone prawomocnym wyrokiem nawiązki oraz odszkodowania zapłaci nie z naszego, telewidzów, abonamentu lecz z własnej torebki.
Pozostaje jeszcze kwestia wyjaśnienia moich domniemanych korzyści w (G)ZDiZ wynikających jakoby z długoletniej znajomości dyrektora Mieczysława Kotłowskiego. To mniej więcej tak, jakby przypisywać mi szczególne profity z samego faktu posiadania wielu przyjaciół i kolegów wśród najbogatszych przedsiębiorców Wybrzeża. Niczego od nich nie dostałem za darmo, a często to właśnie ja z racji dziennikarskiego statusu pomagałem im bezinteresownie w pokonywaniu urzędniczego oporu w kwestiach jednoznacznie oczywistych.
Z perspektywy wieloletniej pracy w (G)ZDiZ moje relacje z dyrektorem oceniłbym raczej jako
koleżeństwo więcej niż szorstkie
jeśli nie wręcz ocierające się o, dyskretny wprawdzie lecz odczuwalny, mobbing.
Mietka Kotłowskiego poznałem dokładnie w 1966 roku, gdy jako 14-latkowie rozpoczynaliśmy naukę w tej samej klasie gdańskiego Technikum Łączności i z podobnych powodów. Nasze dzielne, przedwcześnie owdowiałe, matki uznały – oczywiście, każda z osobna – że mogą nie wytrzymać finansowego obciążenia związanego z nauką synów najpierw w liceum, a następnie na wyższej uczelni. Nie posłały nas jednak do zawodówek wierząc, że nie tylko przebrniemy przez gęste egzaminacyjne sito (sześciu chętnych na jedno miejsce!) ale także ukończymy elitarną szkołę z dyplomami techników i świadectwami maturalnymi zarazem. Czyli – z konkretnym zawodem i jednocześnie otwartymi drzwiami do studiowania.
Nie myliły się. Mietek był z pewnością lepszym uczniem ode mnie lecz i moje wyniki w nauce pozwalały na pobieranie stypendium przez całe pięć lat szkoły. Na potrzeby nastolatka z lat 60-ych (włącznie ze słynnymi butami-bitelsówami i spodniami-rurkami) wystarczyło aż nadto. Nawet dokładałem do matczynego budżetu na utrzymanie domu. Po maturze Mietek rozpoczął studia na Politechnice Gdańskiej, natomiast ja trafiłem na tę uczelnię po kilku latach pracy zawodowej i służbie w jednostce łączności Marynarki Wojennej. Widywaliśmy się tylko co pięć lat na tradycyjnych – trwających do dzisiaj – spotkaniach absolwentów klasy Vd z rocznika 1966-71. Ot, i wszystko na temat naszej znajomości.
Zacznijmy od wyjaśnienia kwestii podstawowej; do konkursu na stanowisko Dyżurnego Inżyniera Miasta przystępowałem w okresie, gdy dyrektorem ZDiZ był Romuald Nietupski, osobiście nadzorujący proces rekrutacyjny do działu, który był jego oczkiem w głowie. M. Kotłowski jako ówczesny zastępca dyrektora odpowiedzialny kompetencyjnie za inne działy dowiedział się o mojej kandydaturze już po fakcie. To po pierwsze. Po drugie – niezależnie od spełnienia z nadwyżką wszystkich wymagań formalnych zawartych w konkursowym ogłoszeniu, wnosiłem jako kandydat na DIM-a niebagatelną wartość dodaną w postaci ponadprzeciętnej znajomości miejskiej infrastruktury oraz zrealizowania wielu pożytecznych przedsięwzięć na rzecz Gdańska z których najważniejsze to budowa ponad 40 pięknych kamieniczek na Wyspie Spichrzów w kwartale ulic: Stągiewna, Chmielna, Spichrzowa, Motławska.
Trudno o piękniejszy i trwalszy dowód moich dokonań dla dobra Gdańska i jego mieszkańców. Ponad 40 kamieniczek w sercu miasta powstało dzięki temu, że po pierwsze – byłem współinicjatorem tego przedsięwzięcia, po drugie (ważniejsze!) – wykrzesałem w sobie wystarczająco dużo siły i uporu, aby pokonać urzędnicze bariery w doprowadzeniu pomysłu do szczęśliwego finału. Jedynym racjonalnym wytłumaczeniem blokowania tak cennej inicjatywy przez miejskich urzędników wydaje się fakt, że po drugiej stronie biurka stanął dziennikarz wystarczająco dobrze znany w Polsce (m.in. z łamów wysokonakładowej i opiniotwórczej wówczas „Polityki”), aby móc stosownie zareagować na jakąkolwiek łapówkarską sugestię. Swojego w końcu dopiąłem i jedyne czego żałuję, to konieczność rezygnacji z wymarzonej kamieniczki o nazwie „Biały Orzeł” przy Stągiewnej 4. Po prostu – walka o przetrwanie całej spółdzielni m.in. w charakterze społecznego wiceprezesa zarządu sprawiła, że zabrakło czasu na pracę stricte zarobkową, pozwalającą sfinansować końcowe etapy budowy własnego obiektu.
Byłem nie tylko współinicjatorem tej inwestycji w 1987 roku (jako ówczesny przewodniczący Rady Pracowniczej Gdańskiego Wydawnictwa Prasowego) ale także miałem decydujący wpływ na jej pomyślne zakończenie. Dzięki swoim kontaktom znalazłem kilkudziesięciu bogatych gdańszczan gotowych zaryzykować swoje pieniądze, a dziennikarski upór w walce z ówczesnymi władzami Gdańska (szczególne „ukłony” dla ówczesnego wiceprezydenta Ryszarda Grudy) sprawił, że po dwunastu latach dopięliśmy swego. Swoją drogą, jakże to wymowne; magistracki urzędnik opłacany z pieniędzy gdańszczan, który robi wszystko, aby uniemożliwić akurat gdańszczanom odbudowę znaczącego fragmentu ICH miasta. Ciekawe, jak Gruda – ponoć wzięty architekt – patrzy teraz np. na zabudowanie drugiej strony ul. Stągiewnej kilkoma „toy-toyami” w budyniowych barwach – nie dość, że w niczym nie nawiązującymi do historycznej zabudowy tej części Gdańska, to jeszcze łamiącymi wysokość najbliższej zabudowy o trzy dodatkowe piętra. Pytanie – co tu zadecydowało; sowite „wziątki”, brak elementarnego poczucia estetyki autorów projektu czy kundlizm wobec inwestora – a jakże! – zagranicznego?
Sądzę, że moje kompetencje i dokonania na rzecz miasta były co najmniej wystarczające do bezdyskusyjnego wygrania konkursu. Któż bowiem mógłby okazać się lepszym kandydatem? Jakiś Ukrainiec znający doskonale „infrastrukturę” stepów naddnieprzańskich czosnkiem rozszumionych? Może eks-radny, który nie załapał się na kolejną kadencję, a z dyplomem politologa w ofertach pracy przebierać trudno? Wolne żarty…
Od momentu, gdy M. Kotłowski został dyrektorem ani razu nie zwracałem się do niego o wsparcie w jakiejkolwiek formie. Owszem, kiedyś zaproponował mi pracę rzecznika prasowego, ale ja po pierwsze – byłem wówczas tam, gdzie zawsze chciałem czyli w dziale dyżurnego inżyniera miasta, po drugie – rzecznikiem nigdy nie byłem i nie będę z przyczyn pryncypialnych. To nawet nie kwestia wspomnianej wcześniej gradacji najsłabszych dziennikarzy (głupi, głupszy, rzecznik), bowiem po 1989 roku za „rzecznikowanie” zaczęli się brać dziennikarze coraz lepsi warsztatowo. Powód? Prozaiczny – gwarancja stałej i lepiej płatnej pracy niż w redakcjach. Mimo to, nadal uważam, że zamiana roli dziennikarza na rzecznika to mniej więcej to samo, co np. zamiana roli przykładnej żony w prostytutkę. Kłamstwo, a przynajmniej mataczenie jest przypisane do tej funkcji równie mocno jak siekiera do drwala. Nigdy nie interesowało mnie „świecenie oczami” za innych. Niech robią to lepiej przygotowani mentalnie. Zresztą, szybko znaleziono odpowiednią kandydatkę na rzecznika prasowego ZDiZ (tę od „lansu” nowej dyżurnej inżynier miasta, która nigdy inżynierem nie była), toteż moja odmowa niczego tutaj nie skomplikowała.
Potem były już tylko niemiłe zaskoczenia. O braku zgody na kontynuowanie mojej pracy w dziale inżyniera miasta mimo gotowości kolegów do skorygowania harmonogramu dyżurów wspominałem wcześniej. Podobnie zresztą jak o zbyciu milczeniem rozsądnej (tak nadal uważam) propozycji nadzorowania przez niżej podpisanego tras rowerowych.
Jest też przykład, który powinien definitywnie zamknąć gębę każdemu, kto insynuuje moje szczególne, koleżeńskie względy u dyr. Kotłowskiego. Otóż w dziale dyżurnego inżyniera miasta wszyscy zatrudnieni byliśmy jako specjaliści na tych samych stawkach godzinowych. Drobne różnice w wynagrodzeniach były tylko pochodną różnej liczby godzin przepracowanych w danym miesiącu lub wysokości dodatku stażowego. W Dziale Oczyszczania do którego zostałem wcielony zróżnicowania pod tym względem były istotne – zarówno płacowo, jak i w zajmowanych stanowiskach. Kierownik – nieudacznik po zdymisjonowaniu za uczynienie tego działu najgorszymi i „patologicznym” wrócił np. na stanowisko starszego inspektora.
Miałem prawo oczekiwać takiego samego zaszeregowania. Po pierwsze – przychodziłem z działu, gdzie zarówno wymagania kwalifikacyjne jak i merytoryczne były zdecydowanie wyższe. Po drugie – przyszedłem tutaj nie za karę z powodu słabych kompetencji i popełnionych błędów (było wprost przeciwnie) lecz z powodu orzeczenia lekarskiego i woli przełożonych. Po trzecie wreszcie – wszelkie wymagania formalne związane ze stanowiskiem starszego inspektora spełniałem po wielokroć i bez precedensu w całym ZDiZ. Dla osób z wyższym wykształceniem to stanowisko wymaga co najmniej 2-letniego stażu pracy. Ja tylko w samym dziale inżyniera miasta przepracowałem ponad 2,5 razy dłużej, a w ogóle – ponad 20-krotnie!
Mimo to, zaszeregowano mnie jako inspektora, na równi z osobami, które dopiero rozpoczynały pracę w ZDiZ, a przyszły tutaj z dyplomami ukończenia szkoły średniej i udokumentowanymi 4 latami wcześniejszego zatrudnienia. Próbowałem wprawdzie walczyć przynajmniej o wyższe wynagrodzenie ale też bezskutecznie. Potem dałem sobie spokój. W wojsku koledzy kończący służbę mówili: „Za mało zostało, aby się przejmować”. A mnie do emerytury – nawet tej wydłużonej przez „dobrodziejów” z PO – brakowało niewiele.
Czy mam żal z powodu tak „koleżeńskiego” potraktowania? Trudno nie mieć. Utracone w ostatnich kilku latach zarobki liczę łącznie na kwotę od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy złotych, w zależności od wysokości wynagrodzenia, jakie można przyznać starszemu inspektorowi.
Mimo to, żal przegrywa jednak ze współczuciem wobec kolegi. Ja bowiem nie bardzo widzę się w roli dobrze i konkretnie wykształconego, sprawnego, doświadczonego oraz kompetentnego (wszystkie cechy Mietka) szefa firmy – choćby komunalnej jak ZDiZ – ulegającego presji jakiejś magistrackiej „biurwy”, która tylko z racji łatwiejszego dostępu do ucha „prezia” ma czelność wymuszać decyzje nijak nie przystające do cywilizowanych standardów. A za takie uważam niezbywalne prawa każdego człowieka do posiadania i wyrażania swoich poglądów poza miejscem pracy i bez jakiegokolwiek wpływu na jakość jej świadczenia.
Na zbliżającej się emeryturze – gdy wrócę wyłącznie do profesji dziennikarza – swoich przykrych doświadczeń z pracy w ZDiZ odreagowywać jednak nie zamierzam. Wprost przeciwnie – wszyscy, których znam z kompetentnej i uczciwej pracy dla dobra miasta mogą liczyć na moje dyskretne (aby nie narazić ich na ewentualne szykany) wsparcie. Wiem doskonale, w jakich uwarunkowaniach przyszło im pracować, więc na pewno nie przyłożę ręki do krytykowania za coś, na co zupełnie nie mają wpływu.
Pozostałą mniejszość – w tym geszefciarzy czerpiących dodatkowe i nielegalne profity z racji funkcji pełnionych w ZDiZ – też uspokoję. Znam daleko większe przekręty, afery i działania na szkodę naszego pięknego miasta, aby zajmować się korupcyjnym planktonem. Ta deklaracja ma jednak swoje ograniczenia. Nie może obejmować okresu po zakończeniu mojej pracy, bowiem dziennikarskie zaniechania w tym wypadku mogłyby sugerować pozostawanie w jakimś układzie.
Kończę katolickim „Tak mi dopomóż Bóg” pamiętając zarazem o zbliżającym się jubileuszu 25-lecia istnienia (G)ZDiZ i życząc z tej okazji wszystkim uczciwym pracownikom owocnych działań na rzecz miasta oraz należnej satysfakcji z tego powodu, finansowej nie wyłączając.
Henryk Jezierski
(06.11.2017)