ŚWIĘTO KOŁA
Tytułowe określenie największej kolarskiej imprezy na świecie ma swoje uzasadnienie nie tylko w jej podstawowym, rowerowym wymiarze. Wystarczy powiedzieć, że 189 zawodnikom napędzającym przez trzy tygodnie siłą mięśni oraz woli dwukołowe jednoślady towarzyszy – bagatela! – blisko pięć tysięcy pojazdów silnikowych. Co istotne, ich różnorodności pod względem typów, rozwiązań konstrukcyjnych, zastosowanego napędu, kształtów, wielkości i urody nie jest w stanie przebić żaden, choćby największy, salon motoryzacyjny. Kibice śledzący zmagania uczestników Wielkiej Pętli (tak zwykło określać się Tour de France), na ekranach telewizorów mają okazję oglądać tylko znikomą część „parku maszynowego” towarzyszącego wyścigowi. Z reguły są to auta serwisowe obładowane zapasowymi rowerami i częściami oraz samochody lub motocykle przewożące sędziów, operatorów kamer telewizyjnych, fotoreporterów i dziennikarzy relacjonujących na żywo przebieg kolarskiej walki. Niejako w cieniu tych pojazdów pozostają potężne ciągniki siodłowe przewożące z etapu na etap całą wyścigową infrastrukturę, autobusy i samochody campingowe należące do poszczególnych ekip oraz dziesiątki dziwolągów na kołach reklamujących sponsorów imprezy. Te ostatnie pojawiają się na trasie wyścigu już dwie godziny przed kolarzami, znacznie skracając kibicom czas oczekiwania na główne emocje. Zwłaszcza, że urodziwe hostessy nie szczędzą uśmiechów, a ponadto rzucają w tłum niezliczone ilości breloczków, koszulek, czapeczek, słodyczy, nalepek i innych gadżetów. Jest wesoło, głośno i barwnie, co w skromnej części oddają zamieszczone poniżej zdjęcia.
Dwadzieścia pięć samochodów bądź motocykli przypadających średnio na jednego startującego kolarza to bynajmniej nie jedyny motoryzacyjny akcent Tour de France. Iluż zatwardziałych cyklistów wie, że pomysłodawcą tej imprezy był Henri Desgrange, na co dzień wydawca czasopisma… „L’Auto”? Zainicjowany przez niego w 1903 roku kolarski wyścig dookoła Francji miał przysporzyć automobilowemu tytułowi dodatkowych czytelników. Tak też się stało. Pierwsza Wielka Pętla liczyła 2428 km, a do jej mety dojechało tylko 21 spośród 60 uczestników. Najlepszy, Cesar Garin otrzymał nagrodę w wysokości 3 tys. ówczesnych franków. Z czasem impreza zyskała prestiż wykraczający daleko poza granice Francji, a od kilkunastu lat zasadnie uchodzi za jedną z najpopularniejszych w świecie. Dość powiedzieć, że pod względem oglądalności Tour de France ustępuje jedynie igrzyskom olimpijskim i mistrzostwom świata w piłce nożnej lecz organizowany jest corocznie – zawsze w lipcu! – a więc czterokrotnie częściej.
W swojej blisko stuletniej historii Wielka Pętla miała swoje wzloty i upadki, przypominając niekiedy bardziej cyrk niż zawody sportowe. Zdarzało się, że kolarze oszukiwali rywali pokonując część trasy pociągiem lub samochodem, natomiast częste bijatyki na pięści między zawodnikami ukróciły dopiero bezpośrednie transmisje telewizyjne. Bardzo poważnie wstrząsnęła imprezą afera dopingowa z 1998 roku lecz organizatorom udało się jakoś przetrzymać ciężkie chwile. Także nieco słabsze niż niegdyś zainteresowanie wyścigiem ze strony Francuzów, którzy od lat nie mogą doczekać się następców Jacquesa Anquetila i Bernarda Hinault, zrekompensowane zostało zwiększonym napływem kibiców, stacji telewizyjnych i sponsorów spoza Francji.
Trasa tegorocznego Tour de France liczyła ponad 3,3 tys. km długości. W sobotę, 6 lipca 2002 roku na starcie prologu, przeprowadzonego w Luksemburgu stanęło 189 kolarzy reprezentujących barwy 21 teamów. Trzy tygodnie później, dokładnie w niedzielę, 28 lipca metę na paryskich Polach Elizejskich przejechało 153 zawodników. Całą Wielką Pętlę wygrał Amerykanin Lance Armstrong, lider grupy US Postal. Drugi był Hiszpan Joseba Beloki z zespołu Once, a trzeci Litwin Raimondas Rumsas reprezentujący barwy teamu Lampre (jego wynik może zostać zakwestionowany przez komisję antydopingową). Chociaż ostatniego spośród sklasyfikowanych zawodników dzieliła od Armstronga strata ponad 3,5 godziny każdy z kolarzy, którzy ukończyli Tour de France może czuć się moralnym zwycięzcą. Cieszy fakt, że wśród nich byli także dwaj Polacy; Dariusz Baranowski z grupy Banesto (znakomite 21 miejsce, przed takimi gwiazdami jak Roberto Laiseka i Dario Frigo) oraz mieszkający na Wybrzeżu Piotr Wadecki z grupy Domo – Farm Frites, który zajął 39 miejsce, o 7 pozycji lepsze od lidera swojego teamu, Francuza Richarda Virenque.
Spośród dwudziestu rozegranych etapów, osiem okazało się szczególnie istotnych dla ostatecznej klasyfikacji – dwie jazdy indywidualne na czas oraz sześć morderczych etapów górskich w Pirenejach i Alpach, bezlitośnie weryfikujących przygotowanie, zasób sił oraz odporność psychiczną kolarzy. Tu rozgrywały się największe dramaty.
Mieliśmy okazję przejechać samochodem alpejską część tegorocznej Wielkiej Pętli. Mocne przeżycia, zwłaszcza na trasie etapu z Les Deux-Alpes do La Plagne, gdzie trzeba było wspinać się np. na Col du Galibier liczący 2645 m wysokości, o blisko 150 m więcej niż Rysy, najwyższy szczyt po polskiej stronie Tatr. Nie sama wysokość była jednak tutaj porażająca lecz konieczność pokonania stromego 34-kilometrowego podjazdu, a następnie 28-kilometrowego zjazdu wąską i krętą drogą, bez jakichkolwiek barier, za to z – mrożącymi krew w żyłach – widokami przepaści i ostrych, pozbawionych jakiejkolwiek roślinności skał. Kolarze musieli jednak zaliczyć ten horror na rowerze, zdani wyłącznie na własne siły. W dodatku Col du Galibier był tylko jedną z trzech gór do pokonania na trasie liczącej 180 km długości. Pozostały jeszcze Col de la Madeleine (20 km podjazdu o nachyleniu 8 proc.) oraz La Plagne (18 km podjazdu o nachyleniu 7 proc.). Nic dziwnego, że na oklaski i aplauz kibiców mógł liczyć nawet zawodnik przejeżdżający metę jako ostatni.
Niekwestionowanym bohaterem tegorocznego Tour de France był oczywiście Lance Armstrong (na zdjęciu powyżej w żółtej koszulce lidera skrzętnie pilnowanego przez kolegów z zespołu i rywali z grupy Once). Czwarte z kolei zwycięstwo na trasie Wielkiej Pętli to wyczyn bezprecedensowy. Amerykanin jest jednak ambitny i mierzy wyżej. W przyszłym roku chciałby dołączyć do elitarnego grona pięciokrotnych zwycięzców imprezy. Oprócz wspomnianych wcześniej Francuzów J. Anquetila i B. Hinault są to Belg Eddy Merckx oraz Hiszpan Miguel Indurain. Gdyby wygrał jeszcze w roku 2004 byłby mistrzem nad mistrzami. Taki ma plan i – jak dotąd – realizuje go konsekwentnie.
Mimo wielkich sukcesów amerykański kolarz aż nadto dobrze zna gorycz klęski oraz cenę pokonywania własnych słabości. I to nie tylko w wymiarze sportowym. Zawodowym kolarzem został w 1992 roku, po olimpiadzie w Barcelonie. Już rok później zdobył mistrzostwo świata, a debiutując w Tour de France wygrał jeden z etapów. Startów w Wielkiej Pętli w latach 1994-96 nie zaliczy do zbyt udanych. Jedno zwycięstwo etapowe, jeden ukończony wyścig (w 1995 roku na 36 miejscu). Od dłuższego czasu nie czuł się zbyt dobrze lecz decyzję o gruntownych badaniach lekarskich podjął dopiero wówczas, gdy ból okazał się nie do zniesienia. Usłyszał najstraszniejszy z wyroków – zaawansowany rak. Z nikłymi szansami na przeżycie, nie mówiąc już o jakimkolwiek kontakcie ze sportem. Postanowił jednak walczyć. Najpierw operacja nowotworu, potem wyniszczająca organizm terapia chemiczna. Jednak nawet w najtrudniejszych stadiach choroby nie rozstawał się z rowerem, przejeżdżając dziennie kilkadziesiąt kilometrów. Zwyciężył.
Gdy w 1998 roku pojawił się na Tour de France jako kibic, był wychudzony, pozbawiony wskutek stosowania chemoterapii włosów i brwi. Nikt z dawnych kolegów nie traktował poważnie jego deklaracji o powrocie do kolarstwa. Rok później zwyciężył w Wielkiej Pętli po raz pierwszy… Potem były trzy następne triumfy. Nieprzypadkowe, bowiem startom w najważniejszej imprezie kolarskiej Amerykanin podporządkowuje wszystko – od specjalnie opracowanego cyklu treningowego i kalendarza imprez aż do doboru swoich partnerów w ekipie US Postal. Aby lepiej poznać trasy Wielkiej Pętli przeprowadził się do Europy. Kolarstwo nie przesłania mu jednak rodziny. Jest szczęśliwym mężem Kristin, która dodawała mu otuchy w najtrudniejszych chwilach oraz ojcem trojga dzieci – syna i urodzonych w grudniu ubiegłego roku bliźniaczek.
Z oczywistych powodów L. Armstrong powinien być idolem dla milionów młodych ludzi ale nie będzie, bo pracująca w młodzieżowych mediach hołota nie bardzo kwapi się do lansowania ludzi z charakterem. Lepiej uczynić gwiazdą szansonistę, kuglarza lub komedianta, zwłaszcza jeśli jest dodatkowo alkoholikiem, ćpunem lub pedałem. Takim bożyszczem a la Big Brother (z zera na bohatera) daje się bowiem łatwiej sterować bądź strącić z piedestału, gdyby poczuł się zbyt niezależny od swoich dobroczyńców. To jednak temat na inne opowiadanie.
Tekst i zdjęcia
Henryk Jezierski
(03.09.2002)