ŻYCIORYS NA MIARĘ SZYTY, CZYLI CO MOŻE FUNKCJONARIUSZ IPN…
Na początek anegdota. Na schodach warszawskiego Domu Literatury przy Krakowskim Przedmieściu spotyka się dwóch autorów nie kryjących wzajemnej niechęci wobec siebie.
– Co kolega aktualnie pisze? – zagaja starszy z nich.
– Gówno!
– To wiem, ale jaki ma tytuł?
Mam takie gówno przed sobą, toteż mogę powiedzieć nie tylko o jego tytule. Autorem książki pt. „Weryfikacja gdańskich dziennikarzy w stanie wojennym” jest niejaki Daniel Wicenty, charakteryzujący się jako „doktor nauk humanistycznych, absolwent socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, pracownik Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN w Gdańsku, wykładowca na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego”.
Wydawałoby się, mocne atuty do napisania pracy naukowej lecz już po pierwszej, powierzchownej lekturze ww. dzieła jestem pewien, że wykazana przez dr. Wicentego autorska dbałość o fakty i ich interpretację, dyskwalifikowałaby go nawet jako gońca w każdej porządnej redakcji. Ewidentne błędy, nieścisłości i przeinaczenia jakich dopuścił się pracownik Instytutu Pamięci Narodowej liczyć trzeba w setkach!
Ktoś powie: ot, jeszcze jeden drukowany gniot… Sęk w tym, że jest to gniot wyjątkowo brzemienny w skutkach. Zwłaszcza dla osób, które nie mogą bronić swojego dobrego imienia, a tym samym – dobrego imienia swoich najbliższych. Nie mogą, gdyż nie żyją…
Za sprawą dr. Wicentego z IPN w gronie bezpodstawnie oplutych, a zarazem pozbawionych możliwości przedstawienia swoich racji znalazł się m.in. red. Szczepan Kryda, wieloletni współpracownik Magazynu Zmotoryzowanych „MOTO”. Nie piszę „Szczepan K.” bowiem w ten sposób obraziłbym inteligencję naszych czytelników, doskonale pamiętających autora niezwykle popularnego cyklu „Blaski i cienie samochodów używanych”, do dzisiaj zresztą dostępnego na tym portalu.
Na łamach „MOTO” Szczepan Kryda zadebiutował w kwietniu 1998 roku tekstem prezentującym zalety i wady popularnych wówczas samochodów marki Opel Kadett. Znaliśmy się jednak znacznie dłużej, bo już od 1981 roku, gdy red. Kryda pracował w „Głosie Wybrzeża”, a ja w Tygodniku „Czas” należącym do tego samego wydawnictwa i mieszczącym się w tym samym gdańskim „Domu Prasy”.
Z wykształcenia inżynier elektryk i magister ekonomii nie od razu zajął się dziennikarstwem. Gdy w 1973 roku trafił do redakcji tygodnika „Głos Stoczniowca” miał już za sobą ćwierć wieku pracy w trójmiejskich stoczniach, z finałem na stanowisku głównego technologa ds. robót elektrycznych w byłej Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Od 1976 do 1981 roku był publicystą „Głosu Wybrzeża”. Potem nastąpiła przerwa wymuszona stanem wojennym, a po niej współpraca z różnymi tytułami.
W 1992 roku Szczepan Kryda przejął po mnie „Auto Salon” – cotygodniowy dodatek motoryzacyjny „Dziennika Bałtyckiego”. Miałem wówczas absolutną pewność, że poczytna wkładka trafia w dobre ręce. Ponieważ czasami podrzucałem mu swoje teksty, była okazja do rozmów nie tylko na tematy motoryzacyjne. Dzięki temu mogłem tylko upewnić się, że mam do czynienia z człowiekiem kompetentnym, a przy tym prawym, bezkompromisowym i szanującym swoich czytelników.
Ten szacunek sprawił, że nie bardzo odpowiadało Mu późniejsze przekształcenie „Auto Salonu” w dodatek „Auto-Moto” wyraźnie zdominowany przez część reklamowo-ogłoszeniową. Według koncepcji ówczesnego szefa „Dziennika Bałtyckiego”, Krzysztofa Krupy – bardziej akwizytora niż redaktora – dziennikarskie publikacje miały być tylko uzupełnieniem tego, za co zapłacą zleceniodawcy reklam. Red. Kryda nie bardzo widział się w roli „wypełniacza”. Pożegnał „Dziennik Bałtycki”, nawet nie próbując szukać miejsca w innej redakcji.
Moją propozycję współpracy z „MOTO” przyjął z pewną wdzięcznością. Niejednokrotnie podkreślał, że dała Mu mocny impuls do zajęcia się pracą nad kolejnym tekstem, nie zaś – rozpamiętywania o śmiertelnej chorobie toczącej organizm. Dziennikarską satysfakcję wzmacniał bardzo dobry odbiór „Blasków i cieni…” wśród czytelników miesięcznika oraz anegdotyczne sytuacje, których doświadczał. Wspominał np. o znajomym użytkowniku sąsiedniego garażu, który co jakiś czas przynosił mu egzemplarz „MOTO” rekomendując jego zawartość: „Niech Pan weźmie, Panie Szczepanie. Dobre artykuły są, a opisy samochodów używanych bardzo rzetelne…”. Oczywiście, red. Kryda był zbyt skromny, aby przyznać się do ich autorstwa.
O raku niszczącym Jego płuca wiedziałem od dawna, głównie za sprawą samego chorego, który skrupulatnie, można by rzec – po inżyniersku, tłumaczył mi kolejne etapy choroby. Blisko dziesięcioletnie, udane zmagania z jej konsekwencjami dawały jednak uzasadnione podstawy do nadziei, że będziemy współpracować nadal i doczekamy okrągłych jubileuszy obecności „Blasków i cieni…” na łamach „MOTO”.
Niestety, do najbliższego, pięcioletniego zabrakło kilku miesięcy. Szczepan Kryda zmarł 8 września 2002 roku. Ledwie pięć dni wcześniej wręczył mi tekst opisujący używane Peugeoty 405. Ostatni z wielu, jakie planował…
Wprawdzie motoryzacyjna specjalizacja red. Szczepana Krydy nie wymagała od Niego jakichkolwiek deklaracji politycznych lecz i pod tym względem zachował się wyjątkowo przyzwoicie. Latem 1981 roku był jednym z dwóch dziennikarzy ówczesnego „Głosu Wybrzeża”, którzy złożyli legitymacje PZPR. Co ważne, uczynił to powodowany wyłącznie osobistym przekonaniem. Bez liczenia na jakieś względy, a tym bardziej synekury w „Solidarności”.
Tymczasem dr Wicenty w notce biograficznej poświęconej red. Krydzie uczynił Go… dożywotnim członkiem PZPR. Co ciekawe, pracownik naukowy IPN w tej samej książce, tyle że kilkadziesiąt stron wcześniej, sam wspomina o bezkompromisowej decyzji współpracownika naszej redakcji… Autorska demencja czy karygodne niechlujstwo? A może po prostu działanie świadome, mające na celu deprecjonowanie postaw ludzi uczciwych jako swego rodzaju wyrzutu sumienia wobec postaw wszelkiej maści konfidentów, robiących obecnie jeśli nie za „opozycję demokratyczną”, to przynajmniej za ludzi przyzwoitych.
Nie lekceważyłbym tego motywu postępowania dr. Wicentego. Jakoś tak się bowiem dziwnie złożyło, że ów prominentny funkcjonariusz IPN (na zdjęciu poniżej), pracujący na stanowisku głównego specjalisty, najwyższym ze stanowisk merytorycznych w tej instytucji (pełna „drabinka” to: inspektor, starszy inspektor, specjalista, starszy specjalista, główny specjalista) praktycznie całkowicie pominął tych spośród dziennikarzy, którzy w okresie stanu wojennego lub bezpośrednio przed jego wprowadzeniem stanowili tzw. nomenklaturę partyjną. Tym pojęciem określano konkretne stanowiska kierownicze w mediach; redaktora naczelnego, zastępcy redaktora naczelnego i sekretarza redakcji.
Osoby awansowane do takich funkcji musiały być konfidentami podwójnymi; cieszyć się zarówno zaufaniem najwyższych władz PZPR, jak i Służby Bezpieczeństwa. Z oczywistych względów pozostawały zatem poza celami werbunkowymi drugiej z wymienionych instytucji.
Wysoki, nomenklaturowy status gwarantował im z jednej strony najwyższe wynagrodzenia, ekspresowe decyzje na przydział mieszkań, tzw. asygnaty na samochody po cenach fabrycznych czyli kilkakrotnie niższych od rynkowych oraz skierowania na atrakcyjne wycieczki zagraniczne ale – nic bowiem nie ma za darmo – zobowiązywał do egzekwowania obowiązującej linii PZPR.
Ten nadzór nad podwładnymi (niżej podpisanego nie wyłączając) był zdecydowanie bardziej bezwzględny i skuteczny niż zabiegi pracowników osławionej PRL-owskiej cenzury czyli Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk z siedzibą na ul. Mysiej w Warszawie.
Z grona całkiem licznych nomenklaturowców PRL wymienię np. Macieja Łopińskiego, sekretarza redakcji w Tygodniku „Czas”, który pod koniec 1981 roku przepoczwarzył się w „demokratycznego opozycjonistę”, a na początku 2010 roku – już jako sekretarz w Kancelarii Prezydenta RP – przygotowywał wizytę L. Kaczyńskiego w Katyniu, rezygnując – zapewne przypadkiem – z udziału w tej eskapadzie…
Ciekawy jest również przypadek Andrzeja Liberadzkiego, zastępcy redaktora naczelnego Tygodnika „Czas”, którego osobiście – w ramach „należnej” przysługi podwładnego – latem 1981 roku odwoziłem z nomenklaturowego mieszkania na gdańskiej Zaspie do Rębiechowa, skąd wystartował na – dziennikarskie zapewne – szkolenie w… USA. Dzisiaj tenże z ramienia PiS pełni odpowiedzialną funkcję prezesa zarządu Radia Gdańsk, co może – zapewne niesłusznie – sugerować, że historia zatoczyła olbrzymie, internacjonalistyczne („Proletariusze wszystkich krajów łączcie się…”) koło.
Powyższe „przeoczenia” dr. Wicentego wobec partyjnej nomenklatury w mediach wybrzeżowych to jednak drobiazg wobec atencji jaką główny specjalista IPN obdarzył niejakiego Jerzego Modela. Były redaktor naczelny tygodnika „Czas” musiał nie tylko cieszyć się szczególnym zaufaniem PZPR i SB ale też sam z siebie dawał wielokrotnie dowody swojego przywiązania do komunistycznej ideologii także po stanie wojennym. Pełnił m.in. funkcję I sekretarza Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR w ówczesnym Tygodniku „Wybrzeże”. Z kolei jako prominentny działacz Stowarzyszenia Dziennikarzy RP oraz redaktor naczelny „Słownika dziennikarzy i publicystów Pomorza” z iście bolszewicką skrupulatnością dbał o właściwe kreowanie biografii dziennikarzy, którzy nie podzielali jego poglądów. Właśnie jemu zawdzięczam „wygumkowanie” w ostatnim z wydań wspomnianego słownika dziesięciu, akurat najbardziej twórczych, lat mojej dziennikarskiej i redakcyjnej działalności…
Dr Wicenty ma zapewne zdanie zgoła odmienne. Trudno inaczej interpretować fakt pominięcia w notatce biograficznej J. Modela nie tylko wzmianki o jego przynależności do partyjnej nomenklatury ale nawet do partii w ogóle!
Z jednej strony red. Szczepan Kryda, który porzucił PZPR nie czekając na ogłoszenie stanu wojennego, a mimo to został przedstawiony przez funkcjonariusza IPN jako jej wierny członek do końca. Z drugiej – nomenklaturowy aparatczyk Jerzy Model, który w tej samej książce tego samego funkcjonariusza przedstawiony zostaje jako osoba niemal nieskazitelna.
Przypadek? Przeoczenie? A może działanie z premedytacją, nakazujące z rosnącym dystansem przyglądać się jeśli nie podejrzanym intencjom, to przynajmniej mocno ograniczonym kompetencjom niektórych historyków IPN.
Henryk Jezierski
P.S.
I jeszcze jedno… Jeśli chce się opisywać środowisko dziennikarzy wybrzeżowych w stanie wojennym, to wypadałoby z elementarnej, naukowej przyzwoitości wspomnieć o dziennikarskich pomiotach tegoż stanu, czyli osobnikach, którzy stali się „redaktorami” tylko dlatego, że przybyło wolnych etatów po ich poprzednikach, negatywnie zweryfikowanych i wydalonych z zawodu. W Gdańsku najbardziej wymowną egzemplifikacją tego „desantu” jest niejaki Marek Formela, zaczynający jako bezpartyjny bolszewik wiernie służący tow. Andrzejowi Pierścińskiemu, swojemu pryncypałowi w randze członka Egzekutywy KW PZPR w Gdańsku, by po 1989 roku – już w ramach wolnej i demokratycznej Polski – dorobić się m.in. statusu grabarza praktycznie wszystkiego czego dotknął (vide: „Głos Wybrzeża” i klub żużlowy „Wybrzeże” Gdańsk), czołowego politruka SLD na Wybrzeżu, złodzieja na szkodę Skarbu Państwa ukaranego prawomocnym wyrokiem sądowym, a ostatnio – to bardzo wymowne – zaufanego rozgrywającego Prawa i Sprawiedliwości, często prezentowanego zarówno w telewizji lokalnej, jak i ogólnopolskiej, oczywiście zawsze publicznej.
Obawiam się jednak, że dr Wicenty też nie udźwignąłby tego tematu. Powód? Dwojaki – albo jest zbyt nierozgarnięty, albo wie, komu służyć…
H. Jez.