AGENTURA ROZDAJE ETYKIETY
„I to wszystko uchodzi panu płazem?” – pytają z troską, niedowierzaniem, a czasami wręcz z nieukrywaną podejrzliwością czytelnicy felietonów z „Parkingu niestrzeżonego” oraz innych tekstów zamieszczanych w „MOTO”. Oczywiście, nie uchodzi lecz konsekwentnie unikam epatowania bliźnich liczbą otrzymywanych pogróżek oraz konkretnych „sankcji” uderzających zarówno we mnie, jak i w moją rodzinę. Po pierwsze – absolutna większość ataków dokonywana jest anonimowo, co utrudnia identyfikację inspiratorów i wykonawców tej plugawej roboty. Po drugie – forma i treść napaści z reguły wykluczają możliwość ich prezentacji bez naruszenia prawa lub pogwałcenia dobrych obyczajów (vide: agresywne listy od pedałów ze zdjęciami ukazującymi w detalach ich „miłość”). Po trzecie wreszcie – epitety, pogróżki i napaści stanowią chleb powszedni dziennikarskiej pracy, bez względu na miejsce jej wykonywania. Ba, można wręcz powiedzieć, że to odróżnia nas zdecydowanie i na korzyść od dobrze opłacanych agitatorów i tzw. użytecznych idiotów (Olejnik, Durczok, Paradowska, Gawryluk, Żakowski, Lis itd.) podszywających się pod tę – jakże piękną i społecznie ważną – służbę. Dziennikarz skarżący się na szykany, prowokacje i ataki byłby tak samo niepoważny, jak krawcowa utyskująca na pokłute od igły palce lub emerytowany traktorzysta, który obnosi się ze swoimi dolegliwościom żołądkowym oraz strzykaniem w krzyżu. Te przypadłości są po prostu wpisane w tzw. ryzyko zawodowe.
Jeśli zatem teraz czynię wyjątek od zasady przemilczania ponoszonych kosztów uprawiania dziennikarstwa, zwłaszcza dziennikarstwa niezależnego, to tylko dlatego, że a) ostatnią „szykanę” udało mi się wiarygodnie (zdjęcia, a nawet ekspertyzy i protokóły policji) udokumentować, b) jest ona ewidentnym potwierdzeniem mojej tezy o agenturze działającej w środowiskach określanych mianem prawicowych lub narodowych, c) czuję się zobowiązany ostrzec wielu wartościowych Polaków, którzy zamierzają kandydować w tegorocznych wyborach do Sejmu i Senatu przed podobnymi prowokacjami, dokonywanymi często przez „kolegów” z tej samej partii lub opcji politycznej.
Dokładnie w nocy, z 9 na 10 czerwca br. na ścianach lokalu redakcji „MOTO” oraz budynku, w którym mieszkam (sprawcy musieli zatem znać mój prywatny adres) pojawiło się osobliwe „graffiti” wzmocnione dodatkowo setkami ulotek rozrzuconych po okolicy. Z lektury słów wypisanych sprayem i na komputerze wynikało, że jestem wyjątkowym łajdakiem niszczącym polskich patriotów, komunistą, a na dodatek agentem SB, co potwierdza tzw. lista Wildsteina.
Nawet dla osoby średnio zorientowanej w teczkowych rozgrywkach między różnymi frakcjami tej samej żydokomuny jest to fałszywka wyjątkowo prymitywna. Dość powiedzieć, że lista Wildsteina dotyczyła tylko województwa mazowieckiego, a w samej Warszawie żyje kilkunastu Henryków Jezierskich, w tym również jeden dziennikarz. Niestety, agitacyjne niszczenie przeciwników rządzi się swoimi prawami. Tu fakty – nawet najbardziej ewidentne – muszą przegrać z manipulacją, sugestią i niedomówieniem, których celem jest wytworzenie w adresacie fałszywki nieodpartego przekonania, że ma do czynienia z informacją jak najbardziej wiarygodną.
Drugą, nie mniej istotną cechą tego rodzaju prowokacji jest sugerowanie akurat takich postępków lub cech atakowanej osoby, które stoją w jawnej sprzeczności z jej dotychczasowymi działaniami oraz wyrażanymi poglądami. W felietonie z poprzedniego numeru „MOTO” zatytułowanym „Ubekistan II”, wspominając moją pracę w tygodniku „Czas” w latach 1980-81 napisałem m.in.:
„… Świadom żydowskich wpływów w „Solidarności” nie dałem się namówić – mimo usilnych zabiegów niektórych kolegów z redakcji – na jakąkolwiek przynależność związkową. Być może dzięki temu pozostałem poza sferą zainteresowania SB (przynajmniej jako jej współpracownik) i dzisiaj żaden Wildstein lub inny reprezentant zażydowionej „opozycji demokratycznej” grzebiącej w archiwach MSW nie ma prawa szargać mojego nazwiska…”.
Nieprzypadkowo uzbrojeni w spraye i ulotki prowokatorzy podjęli próbę podważenia akurat tego wątku z mojej biografii. Stanowi on bowiem szczególnie mocny atut w dziennikarskim prawie do ujawniania agentury działającej w partiach i ugrupowaniach mieniących się patriotycznymi.
To jest zresztą żelazna reguła w zwalczaniu osób demaskujących wszelkie łajdactwa. Gdy napisałem źle o pedałach, wówczas moja żona odbierała telefony, w których dewianci zachwalali upojne noce spędzone właśnie ze mną. Gdy w jakimś tekście wspominam o żydowskich inspiracjach najbardziej zbrodniczych ideologii w historii ludzkości – z hitlerowskim narodowym socjalizmem włącznie – wówczas w internet idą e-maile informujące, że Jezierski to stuprocentowy Żyd. Co ciekawe, dla autorów tego rodzaju „rewelacji”nie ma najmniejszego znaczenia fakt, iż ich ewentualna autentyczność byłaby najlepszą rekomendacją osoby autora w oczach czytelników. Wszak gej piętnujący pedalskie dewiacje mógłby liczyć na zdecydowanie większy posłuch niż typowy „heterek” współżyjący z żoną jak Pan Bóg przykazał. W podobny sposób rosłaby wiarygodność stuprocentowego Żyda wypominającego swoim koszernym współbraciom ich perfidne metody w dążeniu do podporządkowania sobie „gojów”.
Niestety, powyższa argumentacja do prowokatorów nie trafia. Dla nich liczy się doraźny, szybki efekt i możliwość zdyskredytowania każdego, kto stoi im na przeszkodzie w realizacji założonych celów. Widać to także w naszym życiu publicznym, zwłaszcza teraz – na kilka tygodni przed wrześniowymi wyborami do Sejmu i Senatu. Przy obecnej, proporcjonalnej ordynacji wyborczej, preferującej w sposób oczywisty partie i ich liderów, manipulowanie ludźmi stało się standardem.
Pół biedy, gdy rzecz dotyczy np. Zyty Gilowskiej odsuniętej od koryta w PO z powodu syna wprowadzanego przez zaradną mamę na polityczne salony czy Leszka Millera wykopanego przez młodszego towarzysza Wojciecha Olejniczaka (to takie tępe narzędzie w rękach Stolzmana vel Kwaśniewskiego) z łódzkiej listy kandydatów SLD do Sejmu.
Gorzej, gdy ofiarami rozgrywek partyjnych kacyków stają się ludzie porządni, naiwnie przekonani, że swoją aktywnością w życiu publicznym pomogą Ojczyźnie. Tacy bowiem okazują się potrzebni tylko wówczas, gdy trzeba wyłożyć pieniądze na kampanię lub przysporzyć partii dodatkowych „duszyczek” w akcie głosowania. Biada im jednak, jeśli – mimo dalszego miejsca na liście – okażą się groźnymi konkurentami dla jej liderów. Wówczas muszą się liczyć z reakcją agentury działającej wewnątrz każdej partii. Metody dyskredytowania rywala są różne; od pro-wokacyjnych pytań i oskarżeń wysuwanych na zebraniach z wyborcami, poprzez tzw. propagandę szeptaną (że złodziej, alkoholik i dziwkarz), aż po starannie spreparowane akcje z użyciem dyspozycyjnych mediów .
I niech nikt nie myśli, że jest to praktyka stosowana w partiach o jawnie komunistycznym rodowodzie. Na dowód – konkretny przykład.
Pod koniec ubiegłego roku zostałem zaproszony przez gdańskich radnych LPR na spotkanie z ich wodzem, posłem Robertem Strąkiem. Na miejscu okazało się, że moje przekonanie do programu ww. partii pan poseł odczytał jako sygnał o mojej dyspozycyjności w realizacji jego planów. Bez ogródek, w obecności swoich podwładnych (m.in. radnego Grzegorza Sielatyckiego) zasugerował, abym zaatakował w „MOTO” Jacka Kurskiego, głównego rywala Strąka do przejęcia tzw. prawicowego elektoratu na Wybrzeżu. Padły nawet konkretne sugestie co do wątków, jakie powinny znaleźć się w „laurce” na temat strąkowego przeciwnika, żydowskiego pochodzenia Kurskiego nie wyłączając.
Zareagowałem… nieukrywanym rozbawieniem. Wizja odegrania kluczowej roli w łajdackim przedsięwzięciu nakreślonym delikatną – jakby niewieścią – rączką posła Strąka była dla mnie równie „atrakcyjna” jak np. zgoda na pełnienie funkcji szefa sztabu wyborczego Cimoszewicza czy Borowskiego vel Bermana. Poseł Strąk moje rozbawienie najwyraźniej wyczuł, bowiem dalszych sugestii już nie było. Wspomniał tylko, że postawione zadanie zrealizują jego ludzie przy użyciu ulotek o odpowiedniej treści. Oczywiście, moja odmowa została zapamiętana.
Ja również wyciągnąłem wnioski z tego spotkania i postanowiłem przyjrzeć się bliżej dotychczasowemu dorobkowi i poglądom wybrzeżowego lidera LPR, a zarazem specjalisty od niszczenia swoich przeciwników cudzymi rękami. Efekt tych dociekań? Przerażający i to nawet wówczas, gdyby poprzestać tylko na faktach znanych z oficjalnej biografii Strąka oraz jego publicznych wystąpień. Ten, już 38-letni choć ciągle bezżenny i bezdzietny („idealna” kandydatura na funkcjonariusza partii z rodziną w nazwie…) absolwent UG nie skalał się dotychczas pracą cięższą niż urzędnicza lub poselska, w dodatku – finansowaną z pieniędzy podatników.
Ciąg na te ostatnie ma natomiast potężny. Na kilku kolejnych spotkaniach z członkami i sympatykami LPR nie omieszkał oskarżać poseł Gertrudy Szumskiej (dawniej LPR, teraz „Dom Ojczysty”), iż ta swoją kampanią mającą na celu bojkot wyborów do europarlamentu pozbawiła go paru tysięcy głosów i pewnego (dodajmy – złotodajnego) mandatu w Brukseli. Gdy niedoszłemu europosłowi Strąkowi zwrócono uwagę na niestosowność tego żalu – choćby w kontekście antyunijnego programu LPR – ten sięgnął do argumentu identycznego z używanym ochoczo przez żydomasonów z PO i UW jakoby za UE był również papież Jan Paweł II.
Żydomasoni byliby również zadowoleni z postawy Strąka w wielu innych kwestiach, dotyczących np. złodziejskich prywatyzacji majątku państwowego lub komunalnego. Na sugestię jednego z uczestników spotkania w Gdańsku-Wrzeszczu, aby przyjrzeć się bliżej umowie sprzedaży Niemcom Gdańskiego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej w celu jej unieważnienia, lider LPR na Wybrzeżu stwierdził autorytatywnie, iż jest to niemożliwe, a ponadto groziłoby… sankcjami gospodarczymi ze strony państw UE oraz USA.
Niestety, to nie żarty, a w dodatku – tylko niewielki wycinek działań agentury w środowiskach prawicowych i narodowych. Nieprzypadkowo autorami bezprzykładnego ataku na katolickie Radio Maryja, dokonanego w dodatku na forum międzynarodowym, byli panowie Marcin Przeciszewski – szef Katolickiej Agencji Informacyjnej oraz Piotr M. A. Cywiński – prezes Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie. Trudno też pominąć taki choćby sygnał jak realna perspektywa rozbicia Ruchu Patriotycznego tuż przed oficjalnym rozpoczęciem kampanii wyborczej, co przewidywaliśmy już trzy miesiące temu (vide: felieton pt. „Ubekistan II”), zwłaszcza w kontekście firmowania tej inicjatywy przez eks-KORowca Antoniego Maciarewicza. W tym samym nurcie mieści się również publiczna wypowiedź wiceprzewodniczącego LPR Bogdana Pęka („Aktualności”, Radio Maryja, 12 lipca 2005) o wewnątrzpartyjnych rozgrywkach mających na celu wzmocnienie wodzowskiego (wiadomo: Roman Giertych) charakteru tej organizacji, a ponadto – przeprowadzanych wobec przeciwników takiej opcji w sposób bezwzględny i z użyciem dyspozycyjnych aktywistów Młodzieży Wszechpolskiej.
Jestem absolutnie przekonany, że intencją sprayowo-ulotkowej akcji wymierzonej przeciwko mojej osobie było wyeliminowanie dziennikarza i tytułu, który ma odwagę ujawniać działania żydomasońskich pachołków w środowiskach uchodzących za narodowe i katolickie, co z definicji gwarantuje poparcie wielu Polaków.
Ta publikacja w kolejnym numerze „MOTO” dowodzi wprawdzie, że akcja nie przyniosła oczekiwanego rezultatu lecz daleki jestem od lekceważenia jej skutków i przekonania, że była to ostatnia próba „wyciszenia” niżej podpisanego. Straciliśmy kilka tysięcy złotych i kilka cennych dni na usunięcie zniszczeń dokonanych przez osobę lub osoby, które z przyczyn im tylko znanych (szantaż, spodziewana korzyść itp.) nie miały odwagi lub najzwyczajniej nie chciały odmówić realizacji zadania, wskazanego ręką lub delikatną rączką swojego wodza. Zaręczamy jednak, że nie przejdziemy nad tym incydentem do porządku dziennego. Także w kontekście obserwowania poczynań policji i prokuratury, dysponujących dzięki naszej inicjatywie wystarczająco wieloma przesłankami do wykrycia i ukarania sprawców.
Henryk Jezierski
„MOTO” nr 2 (195), sierpień 2005