KTO BRONI SS-MANA?
Określenie „Volksdeutsche” użyte zostało po raz pierwszy w 1938 roku w dokumencie podpisanym przez Adolfa Hitlera dla urzędowego zdefiniowania „ludzi niemieckojęzycznych mających niemieckie korzenie jednak nie posiadających niemieckiego obywatelstwa”.
Jest jeszcze pojęcie polskie: folksdojcz. Znacznie pojemniejsze niż hitlerowska definicja tego słowa. Oznaczało nie tylko Niemca nie posiadającego niemieckiego obywatelstwa ale także każdego, kto wpisał się na tzw. volkslistę. Na początku II wojny światowej ochoczo czynili to zwłaszcza Ślązacy i część Kaszubów. Pod koniec tej samej wojny ich zapał znacznie osłabł, bowiem folksdojcze byli masowo wysyłani przez hitlerowców na front wschodni, a stamtąd wracało się zwykle w kawałkach.
Właśnie ten okres przytaczany jest często jako dowód na potwierdzenie tezy, że Ślązacy i Kaszubi podpisywali volkslisty wbrew własnej woli, w myśl wałęsowskiej zasady „nie chcem, ale muszem”. Jest to teza mocno dyskusyjna, choćby w kontekście bezprecedensowej zbrodni do jakiej doszło w okresie wrzesień 1939 – kwiecień 1940 w lasach pod Piaśnicą, gdzie najwybitniejsi Polacy i Kaszubi z Pomorza w liczbie od 12 do 14 tysięcy zabijani byli nie przez żołnierzy Wehrmachtu lecz przez… swoich sąsiadów. Oczywiście, broń kaszubskim folksdojczom dostarczyła na ich prośbę „cywilizowana” III Rzesza Niemiecka. Przy okazji – to jedyny przypadek bandytyzmu państwowego w historii Europy. Poniższe zdjęcie obrazuje ów bandytyzm w sposób jednoznaczny.
Nie wolno zapominać również o folksdojczach żydowskich, szczególnie aktywnych na wschodzie Rzeczpospolitej Polskiej. Im hitlerowcy zawdzięczają szczegółową wiedzę nie tylko o naszych strategicznych punktach militarnych ale także dostęp do gotowych list z nazwiskami funkcjonariuszy II RP – od oficerów wojska czy policji po pocztowców, kolejarzy i nauczycieli.
Nic dziwnego, że folksdojcze tępieni byli z całą bezwzględnością przez wszystkie organizacje polskiego ruchu oporu – od prokomunistycznej Gwardii Ludowej, poprzez Bataliony Chłopskie i Armię Krajową, aż do Narodowych Sił Zbrojnych. Zwłaszcza, że – o czym żydowska propaganda nie raczy dzisiaj nawet wspomnieć – folksdojcze stanowili trzon osławionych „szmalcowników” wydających Niemcom nie tylko Żydów ale także – co też jakoś umyka uwadze jedynie słusznych mediów – ukrywających ich Polaków. Współcześnie termin „folksdojcz” służy wielu moim rodakom do określania osobników proniemiecko zaprogramowanych.
Nie wiem, czy trzon redakcyjny gazety tytułującej się oficjalnie jako „Polska Dziennik Bałtycki” stanowią potomkowie folksdojczów z okresu II wojny światowej. Nie mam natomiast żadnych wątpliwości, że wiedzą komu służą. Formalnie czyli kapitałowo „PDB” jest bowiem pismem niemieckim. Znajduje to odbicie nie tylko w dokumentach rejestrowych ale także w nazwie, jaką zarządcy gazety nadali – już mniej formalnie, bo w witrynie siedziby redakcji – swojemu przedsięwzięciu. „Dziennik Bałtycki” przechrzczony tam został na… „Ostzee Zeintug” (patrz zdjęcie tytułowe).
Można powiedzieć – pasuje jak ulał. Zwłaszcza do wielu publikacji tematycznie związanych z okresem II wojny światowej i międzywojennego Wolnego Miasta Gdańska. Ich osobliwa „poetyka” nieodparcie nasuwa skojarzenie z posthitlerowską gadzinówką ubraną w szaty – a jakże – „polskiej i niezależnej” gazety.
Co gorsze, medialni folksdojcze z „PDB” usiłują manipulować faktami nawet wówczas, gdy ujawniają je nie szeregowi czytelnicy lecz przedstawiciele oficjalnych władz polskich, które trudno posądzać o niechęć do Niemców. Zwłaszcza pod rządami PO i Donalda Tuska, którego kanclerz Angela Merkel nieprzypadkowo zarekomendowała na strażnika żyrandola w Brukseli.
„Dziennikowe” sympatie widać wyraźnie na przykładzie grafa Albrechta von Krockow, byłego właściciela pokaźnego majątku na terenie obecnej gminy Krokowa, a zarazem zdeklarowanego Niemca i hitlerowca, który zapałał miłością do Polski dopiero wówczas, gdy dostrzegł szansę na przejęcie swoich dawnych posiadłości. Powodowany tym – niewątpliwie „bezinteresownym” – uczuciem ustroił się w szaty aktywnego działacza na rzecz pojednania polsko-niemieckiego i rozpoczął starania o nadanie mu obywatelstwa RP, gdyż tylko takie rozwiązanie gwarantowało najszybszy powrót do statusu właściciela według stanu sprzed kapitulacji Niemiec. Po śmierci Albrechta (marzec 2007) walkę z polskimi urzędami i sądami kontynuuje syn Ulrich. Próbując udowodnić, że ojciec nie utracił obywatelstwa polskiego przed jego narodzinami (2 lipca 1945) liczy na stanie się Polakiem z mocy prawa, co byłoby równoznaczne z odzyskaniem majątku.
Ten plan legł w gruzach bowiem Wojewoda Pomorski w decyzji z 9 maja 2013 roku stwierdził, że Albrecht von Krockow utracił obywatelstwo polskie w 1940 roku. Co istotne, za materiał dowodowy uzasadniający taki werdykt posłużyły akta trudne do podważenia bo… niemieckie. Na podstawie kwerendy zasobów Bundesarchiv w Berlinie ustalono, że „Albrecht von Krockow jako obywatel polski po 1 września 1939 roku wstąpił do SA, NSDAP, Wehrmachtu, a przede wszystkim w dniu 23 lipca 1940 roku ochotniczo przystąpił do SS i awansował na stopień Unterscharführera (plutonowy), co było równoznaczne z przyjęciem obowiązków w obcej organizacji wojskowej. Spełniona została zatem przesłanka art. 115 ust. 1 ustawy z dnia 9.04.1938 r. o powszechnym obowiązku wojskowym, która stanowi, że obywatel polski, podlegający obowiązkowi wojskowemu z mocy ustawy traci obywatelstwo polskie, jeżeli przyjmuje obowiązki w wojsku obcym lub obcej organizacji wojskowej bez zgody polskiej władzy”.
Mimo tak oczywistych faktów Krockow junior jednak nie odpuścił i wniósł odwołanie do Ministra Spraw Wewnętrznych. Ten 30 października 2014 podtrzymał decyzję wojewody, poprzedzając jednakże swoje stanowisko m.in. zleceniem prof. Aleksandrowi Lasikowi dodatkowej ekspertyzy dotyczącej działalności Albrechta von Krockowa w SA, SS oraz NSDAP. Potwierdziła ona w całości ustalenia dokonane na etapie rozstrzygania sprawy przez Wojewodę Pomorskiego.
A propos „polskości” rodu von Krockow: nekrologi wszystkich trzech braci Albrechta, którzy polegli za Hitlera (Heinricha, Reinholda i Ulricha) zawierały stwierdzenie „W ciężkich czasach polskich rządów pozostawali wierni niemczyźnie”… Wymowne, nieprawdaż? Podobnie jak nadanie synowi imienia po bracie, który dla chwały niemczyzny na hitlerowska modłę walczył do końca, czyli swojego zgonu.
Można by rzec: „Krockow kaput” i to ostatecznie. Sęk w tym, że dla medialnych folksdojczów z „PDB” wcale nie jest to takie oczywiste. Decyzję Wojewody Pomorskiego oraz MSW, a zwłaszcza ich uzasadnienia odnotowali jakby mimochodem, nadrabiając aktywnością w kolejnych obszernych publikacjach, wyraźnie opowiadających się po stronie grafa – esesmana. Ba, nie zabrakło wspierającego głosu ludu, uosabianego przez Kaszubów (czyżby wnuków tych którzy strzelali w Piaśnicy do swoich sąsiadów?), a nawet dyplomowanego (w stopniu profesora!) użytecznego idioty z IPN.
Tylko czekać, gdy jakiś medialny folksdojcz z „PDB” uzna i udowodni to publicystycznie, że graf von Krockow wstąpił do SS powodowany wyłącznie chęcią obrony rdzennych Kaszubów przed polskim nacjonalizmem, ksenofobią, antysemityzmem i homofonią na dodatek.
Henryk Jezierski
(12.01.2015)