NA OŚLEP, NA WYRWĘ…
W filmie „Psy 2” Franz Maurer, grany przez Bogusława Lindę wygłasza słynną kwestię: „Nie mów mi, k…a, nic o zabijaniu, bo coś o tym wiem”. Odnosząc to sformułowanie do swoich doświadczeń mógłbym powiedzieć każdemu (no, może z wyjątkiem kobiet): „Nie mów mi, k…a, nic o Gdańsku, bo coś o tym wiem”. To konsekwencja ostatnich czterech lat, gdy do wiedzy – niebagatelnej przecież – gdańskiego dziennikarza z 35-letnim stażem i sporym dorobkiem reporterskim, dorzucić musiałem to, co dane jest poznać tylko osobie pełniącej funkcję Dyżurnego Inżyniera Miasta (w skrócie DIM) w gdańskim Zarządzie Dróg i Zieleni (w skrócie ZDiZ); 24 godziny na dobę, w dni powszednie i świąteczne, w upały i śnieżyce, w czas względnego spokoju i pełnej mobilizacji…
Miałem nadzieję, że uda mi się utrzymać tę pracę nie tyle w tajemnicy – taką możliwość wykluczały setki rozmów telefonicznych, podczas których DIM musi przedstawić się z imienia i nazwiska – co bez kojarzenia Jezierskiego–dziennikarza z Jezierskim–inżynierem. Nie udało się, a o całkowitej „dekonspiracji” przesądziło czerwcowe EURO 2012, podczas którego nasz dział (w sumie pięciu inżynierów) przeniesiono do miejskiego centrum operacyjnego. Z niewielkiego pokoju, w którym każdy z nas podczas dyżuru był sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem trafiliśmy do 1000-metrowej sali, przez którą przewalały się setki osób, od tzw. funkcyjnych po wolontariuszy, gości i dziennikarzy. Dla znacznej części z nich nie byłem osobą anonimową.
Niektórzy zaczęli sprawdzać stopień mojego przyzwolenia na dostrzegane absurdy w funkcjonowaniu miasta już nie z pozycji dziennikarza lecz etatowego pracownika, opłacanego przez to miasto. Inni – na szczęście mniej liczni – uznali, że mogą pozwolić sobie na ewidentne prowokacje zgłaszając podczas moich dyżurów problemy bez żadnego związku z kompetencjami inżyniera miasta. Gdy nie udaje się uczynić Jezierskiego potulnym wykonawcą bezpodstawnych żądań, wówczas padają głosy oburzenia, straszenie zwolnieniem, a nawet – interwencje u przełożonych.
I jedni, i drudzy mylą się bardzo. Owszem, praca za comiesięczną, regularną pensję może skłaniać do konformizmu i uległości wobec każdego, kto mógłby tę stabilizację zakłócić. Sęk w tym, że ja takich kompromisów nie uznaję, a ponadto – nie dostrzegam żadnej sprzeczności między kompetentnym wykonywaniem swoich obowiązków i reagowaniem na negatywne zachowania bądź zjawiska, uderzające w interes mieszkańców Gdańska. Zwłaszcza, że też jestem jednym z nich, a podatki płacę nawet wyższe od przeciętnych. Status czynnego dziennikarza tylko takowe poczucie obowiązku wzmacnia.
Tak się składa, że z pespektywy czteroletniej pracy w charakterze DIM najdotkliwiej odczuwam doświadczenia stricte motoryzacyjne, związane ze stanem nawierzchni gdańskich ulic. „Koń, jaki jest – każdy widzi” toteż pastwienie się nad wyrwami, koleinami, garbami, dylatacjami i tym podobnymi przypadłościami drogowymi byłoby tyleż efektowne, co nieskuteczne. Upłynie jeszcze sporo wody w Wiśle zanim budżet miasta będzie w stanie podołać wszystkim niezbędnym remontom.
Póki co, za półśrodek robi możliwość ubiegania się o odszkodowanie w przypadku uszkodzenia np. kół lub zawieszenia samochodu po najechaniu na „dziurę”. Poszkodowany zgłasza taki fakt do DIM, po czym wypełnia specjalne druki, składa je w ZDiZ i czeka na decyzję firmy ubezpieczeniowej. Zwykle po jego myśli. Suma wypłaconych w ten sposób odszkodowań rzutuje na wysokość składki, a tę pokrywa miasto, czyli mieszkańcy.
Jestem gotów zaakceptować ten serwitut lecz nie do końca. Owszem, trudno ominąć wyrwę w nawierzchni, ryzykując czołowe zderzenie z autobusem znajdującym się akurat na przeciwległym pasie. Nie da się również przewidzieć nagłego tąpnięcia warstwy asfaltu po nocnych przymrozkach. To są jednak przypadki sporadyczne, do policzenia na palcach jednej ręki w skali miesiąca. Dominują uszkodzenia samochodów wynikające z typowej jazdy „na oślep”; bez obserwowania nawierzchni jezdni, często z telefonem przy uchu i bezpodstawnym przekonaniem o swoich mistrzowskich umiejętnościach. Ba, co rusz zdarzają się „asy kierownicy” wyrażające opinię, że wina leży wyłącznie po stronie miasta, ponieważ oni zachowali dopuszczalną prędkość maksymalną…
Tymczasem art. 19 pkt. 1 ustawy „Prawo o ruchu drogowymi” mówi wyraźnie: „Kierujący pojazdem jest obowiązany jechać z prędkością zapewniającą panowanie nad pojazdem, z uwzględnieniem warunków w jakich ruch się odbywa, a w szczególności: rzeźby terenu, stanu i widoczności drogi, stanu i ładunku pojazdu, warunków atmosferycznych i natężenia ruchu”. Wydawałoby się, proste jak konstrukcja cepa, a jednak dla większości poszkodowanych dzwoniących do DIM zupełnie niezrozumiałe. O co chodzi? Przecież nie przekroczyli prędkości maksymalnej. I nic to, że mógłbym wskazać w Gdańsku kilkadziesiąt ulic – niekoniecznie dziurawych i wyboistych – na których jazda z prędkością 50 km/h, formalnie dopuszczalną, może skończyć się potrąceniem człowieka i więzieniem.
Zapomina się bowiem, że nonszalancja wobec cytowanego wyżej przepisu stwarza ryzyko daleko poważniejsze niż tylko łupienie kieszeni tych spośród mieszkańców, którzy jeżdżą rozważnie lub nie mają samochodu w ogóle. Przygłup, który dzisiaj nie jest w stanie zauważyć zapadnięcia lub wyrwy w jezdni albo nie zdejmuje nogi z gazu na widok kałuży, pod którą może czyhać odkryta studzienka kanalizacyjna, jutro równie łatwo zignoruje np. piłkę, za którą niebawem wbiegnie na ulicę dziecko. Wypłacanie niebagatelnych kwot za uszkodzenia samochodów spowodowane w przeważającej części głupotą samych poszkodowanych tylko utrwala niebezpieczne nawyki.
Staram się tłumaczyć tego rodzaju zagrożenia, przywołując jednocześnie obowiązujące prawo drogowe. Niestety, z miernym skutkiem. Najczęstszą reakcją jest oburzenie, że śmiem pouczać znakomitych przecież kierowców. Do oburzenia dochodzi jeszcze przekonanie, że i tak wyrwą od miasta „swoje” pieniądze. Przerażający przykład triumfu głupoty nad elementarnym rozsądkiem.
Co ciekawe, jako DIM nigdy nie odebrałem zgłoszenia o uszkodzeniu po najechaniu na wyrwę koła lub zawieszenia w… motocyklu. Po prostu, „jednośladowcy” wiedzą najlepiej czym grozi jazda na oślep. Jeszcze raz potwierdza się moja teza, że posiadacz prawa jazdy kategorii B, C lub D bez co najmniej kilkuletniego, aktywnego stażu za kierownicą motocykla to tylko kandydat na dobrego kierowcę. Ale weź to powiedz „mistrzowi”, który nie potrafi dostrzec różnicy między nawierzchnią nowych fragmentów ul. Słowackiego, a tym, co mamy pod kołami np. na ul. Benzynowej czy na górnym odcinku ul. Rakoczego.
Henryk Jezierski
(27.09.2012)