OSZWABIENI PRZEZ EUROKOŁCHOZ
W marcu br. „Rzeczpospolita” – w ślad za danymi Ministerstwa Finansów – ogłosiła triumfalnie, iż w ciągu 10 lat obecności w UE dostaliśmy z Brukseli 61 mld euro netto, czyli 1,6 tys. na głowę statystycznego mieszkańca Polski. Powiało bezprecedensowym sukcesem…
Komentarze rozmówców dobranych na tę okoliczność przez autora informacji też były więcej niż pozytywne. Niejaki Witold Orłowski, profesor i zarazem „główny ekonomista firmy doradczej PwC” porównał ww. kwotę z tym, co kraje Europy Zachodniej otrzymały w ramach planu Marshalla. Niejaka Elżbieta Bieńkowska, wicepremier oraz minister infrastruktury i rozwoju stwierdziła z przekonaniem, że bilans członkostwa w UE jest jednoznacznie pozytywny, bowiem „dobrze zainwestowane fundusze europejskie zwiększają konkurencyjność naszej gospodarki, pomagają rozwijać przedsiębiorczość i tworzyć miejsca pracy”. Swoje dorzucił również niejaki Jerzy Kwieciński, ekspert – a jakże! – Business Centre Club, dla którego „najważniejsze jest to, że dzięki wejściu do UE staliśmy się członkiem największego systemu gospodarczego na świecie o jednolitych zasadach działania, zapewniliśmy stabilizację otoczenia politycznego dla Polski i dokończyliśmy transformację społeczno-gospodarczą”.
Mimo zgodnego chóru ww. utytułowanych „autorytetów” (a ściślej – właśnie dlatego) postanowiłem zweryfikować rzecz całą w sposób jak najbardziej racjonalny, czyli z użyciem kalkulatora. Owszem, 61 mld euro, czyli 258 mld zł to kwota działająca na wyobraźnię, ale po uwzględnieniu liczby Polaków oraz czasu w jakim była nam „dawana” spada do poziomu zgoła żałosnego. Okazuje się bowiem, że wspomniany na wstępie statystyczny Polak otrzymywał z Brukseli w ostatnim dziesięcioleciu średnio… 56 zł miesięcznie.
Ktoś powie: dobre i to! Dla całości obrazu i przejrzystości bilansu oprócz zysków trzeba jednak uwzględnić także koszty naszej obecności w UE. A te są przerażające, z jakiejkolwiek strony by ich nie liczyć.
Ot, choćby kwestia zatrudnienia. Pani Bieńkowska bredzi coś o tworzeniu nowych miejsc pracy dzięki unijnym funduszom. Tymczasem podpisanie umów przedakcesyjnych z Brukselą, zwłaszcza dotyczących otwarcia polskiego rynku na towary z krajów UE, kosztowało nas likwidację tysięcy zakładów pracy i powstanie co najmniej 2-milionowej armii bezrobotnych. Dzisiaj, po dziesięciu latach brukselskiej „opieki” liczba Polaków pozostających bez zatrudnienia formalnie pozostaje taka sama, lecz po uwzględnieniu ok. 2-milionowej emigracji zarobkowej oraz co najmniej takiej samej liczby bezrobotnych nie ewidencjonowanych przez urzędy pracy wzrasta po trzykroć.
Nawet gdybyśmy przyjęli wersję rządową, a pensję tylko minimalną (1.680 zł brutto) przypisali tylko dwóm milionom osób oficjalnie uznanych za bezrobotne, to i tak po 10 latach kwota utraconych w ten sposób wpływów do polskich kieszeni sięga 403,2 mld zł, tj. prawie dwukrotnie więcej niż wszystkie unijne „dotacje”.
Mniej więcej taką samą liczbę uzyskujemy mnożąc wspomniane 2 mln miejsc pracy przez 50 tys. euro (wychodzi dokładnie 422,5 mld zł). Ktoś zapyta; dlaczego wyceniłem jedno miejsce pracy na 50 tys. euro? Ano dlatego, że w poprzedniej dekadzie rząd III/IV RP oferował koncernowi Hyundai ulgi w wysokości 40 tys. euro za każde stanowisko stworzone w ich montowni samochodów na terenie Polski. Niestety, Azjaci uznali tę kwotę za rażąco niską i ulokowali swoją inwestycję w Słowacji. Cokolwiek optymistycznie zakładam, że 10 tys. euro więcej usatysfakcjonowałoby ich całkowicie.
Najgorsze, że wyliczone powyżej ok. 150 mld zł strat poniesionych przez Polskę w konsekwencji przyspawania do unijnego kołchozu to tylko wierzchołek góry lodowej. Trzeba bowiem pamiętać, że każde euro przekazane do Polski z Brukseli generuje co najmniej pięciokrotnie większe wydatki z naszej strony , które już teraz wywindowały dług publiczny państwa na niebotyczny poziom ok. biliona złotych.
Unijne „dotacje” narzucają bowiem konieczność, po pierwsze – wniesienia tzw. wkładu własnego, co zwykle oznacza sięganie po lichwiarsko oprocentowane kredyty, po drugie – wieloletniego finansowania z naszych podatków „inwestycji” (zwykle przydatnych psu na budę) już po ich zakończeniu. Przykład pierwszy z brzegu to budowa tzw. Teatru Szekspirowskiego w Gdańsku. Ma kosztować ok. 100 mln zł, przy czym połowę „daje” UE, a resztę mają pokryć solidarnie miasto Gdańsk i samorząd województwa, oczywiście z kredytów. Gdy teatr już powstanie kolejne miliony złotych na jego utrzymanie będą ściągane z podatków mieszkańców, choć dla nich daleko ważniejsze są np. bieżące remonty dróg. Swoją drogą, ciekawe czy na deskach rzeczonego teatru przedstawiony zostanie bez ocenzurowania np. „Kupiec Wenecki” – oczywiście autorstwa W. Szekspira – z licznymi wtrętami jawnie „antysemickimi”.
Jakby tego było mało, zdecydowana większość unijnych „dotacji” – w dodatku powiększonych o spłacane przez nas kredyty – wraca z powrotem do naszych pseudo-dobrodziejów, zwłaszcza Niemców. Nie dość, że nasze, wydawałoby się, pieniądze przejmują zagraniczne firmy, to jeszcze największe z „dotowanych” inwestycji służą niemal wyłącznie dalekosiężnym celom Berlina, gdzie znajduje się faktyczny ośrodek decyzyjny UE. Wymownym przykładem są tutaj autostrady. Krociowe zyski z tytułu ich budowy trafiają do zagranicznych konsorcjów wyspecjalizowanych w złodziejskim traktowaniu swoich polskich podwykonawców, a gdy autostrady już powstaną, to służą przede wszystkim niemieckiej gospodarce – od zapewnienia taniego transportu towarów w ramach wymiany handlowej z Rosją, po zaopatrzenie dla niemieckich super- i hipermarketów, funkcjonujących praktycznie w każdym polskim mieście.
To jednak tylko jedna z zakładanych funkcji pozornie „naszych” autostrad. Przydadzą się jak znalazł, gdy trzeba będzie szybko np. przemieścić żołdaków z Bundeswehry (już stacjonujących w Polsce) w celu spacyfikowania niepokojów społecznych wszczynanych przez niepokornych obywateli RP kwestionujących unijny raj i brukselskie prezenty na podobieństwo wspomnianych na wstępie 61 mld euro netto. Wszak ustawa o „bratniej pomocy”, zaakceptowana zgodnie przez wszystkie siły parlamentarne (nie wyłączając „opozycyjnego” PiS) już funkcjonuje…
Henryk Jezierski
(06.04.2014)