ZAPISKI PODSĄDNEGO: SSR „DO RANY PRZYŁÓŻ” B. STUDZIŃSKA
Jeszcze w 2008 roku, jako ówczesny dziennikarz z ponad 30-letnim stażem reportera interwencyjnego byłem przekonany, że o tzw. wymiarze sprawiedliwości wiem niemal wszystko. Zarówno tym z okresu PRL, który określam jako komunę felerną jak i tym, który nastał po magdalenkowym przekręcie 1989 roku tworzącym obecną III/IV RP, zasługującym w pełni na miano komuny koszernej.
To przekonanie wypływało z dobrze udokumentowanych relacji Polaków doświadczających zderzenia z milicją (później policją), prokuraturą oraz sądami. Były to relacje wstrząsające także wówczas, gdy moi rozmówcy stawali przed obliczem Temidy nie jako podejrzani lecz w roli zgoła odwrotnej – jako poszkodowani. Mówiąc krótko: pełna bezsilność wobec krętactw stosowanych przez obrońców strony przeciwnej oraz nadzwyczajnej swobody sędziów i „sędzic” (tu staram się nie uchybić wymaganiom twórców nowomowy polskiej z „GW” i jej popłuczyn) w ferowaniu wyroków. Ewidentne fakty okazywały się najmniej istotną przesłanką dla ostatecznego rozstrzygnięcia sprawy. W efekcie pokrzywdzony wchodził do sądu z nadzieją na sprawiedliwość, a wychodził ze wzmocnionym poczuciem doznanej krzywdy oraz – jakby tego było mało – znacznym uczczupleniem domowego budżetu na zasądzone koszty sądowe tudzież honorarium dla obrońcy, który bierze swoje zawsze, także wówczas gdy przegrywa.
PRZESŁANIE
Od wspomnianego 2008 roku sam wpadłem w tryby policyjnych, prokuratorskich i sądowych procedur. W różnym charakterze – jako oskarżony i oskarżyciel, pozwany i powód. Żaden z moich procesów – także tych, które wygrywałem – nie dał powodu, aby zmienić na lepsze moje zdanie oparte na doświadczeniach reporterskich. Można powiedzieć – wprost przeciwnie. Tzw. wymiar sprawiedliwości uzbrojony w etos strażnika praworządności w państwie teraz – jak nam wmawiają – „demokratycznym” stał się jeszcze bardziej bezwzględny wobec najsłabszych obywateli. Brak weryfikacji sędziów, prokuratorów i adwokatów pod kątem ich agenturalnej współpracy ze służbami specjalnymi – byłymi i pomagdalenkowymi – tylko wzmocnił ich pozycję.
Osobiste, teraz dziennikarskie doświadczenia z sal sądowych dają jednak poważny atut w postaci prawa wglądu do swoich akt. Owszem, niektórzy sędziowie płci obojga z iście stalinowską pryncypialnością pozbawiają mnie prawa do dźwiękowego rejestrowania rozpraw czy fotografowania składu orzekającego (choć są to osoby publiczne i w publicznym miejscu) lecz nadrabiam tę szykanę umiejętnością w miarę szybkiego pisania na notebooku. Przy okazji – zdarzyło się, gdy sędzia Sądu Rejonowego Gdańsk-Północ zwróciła mi uwagę na… zbyt głośne stukanie w klawisze, mimo iż stukałem nie głośniej od protokolantki i w zdecydowanie większym oddaleniu. Po prostu – ręce opadają poniżej klawiatury.
Ponad tydzień temu zadeklarowałem rozpoczęcie cyklu pt. „Zapiski podsądnego”, w którym zamierzam przedstawiać udokumentowane relacje z kolejnych – już zakończonych, gdyż taki jest wymóg prawny – procesów. Świadom zagrożeń czyhających na każdego, kto śmie podważyć nieomylność i niezawisłość „nadzwyczajnej kasty” nie będę wskazywał, które z postępowań śmierdzą na odległość zadaniowaniem sędziów przez ich dysponentów (niekoniecznie tylko przełożonych), a które są jedynie wynikiem zwykłej niekompetencji lub lenistwa w uważnym czytaniu akt i słuchaniu argumentów obydwu stron. Jestem przekonany, że czytelnicy wyciągną wnioski sami. Zatem – niech przemówią fakty.
OSKARŻONY
Wśród medialnych oprawców, którzy ponad cztery lata temu próbowali definitywnie wyeliminować mnie z dziennikarstwa i życia publicznego w ogóle, niejaki Janusz Wikowski odegrał rolę godną miana kluczowej. W redagowanym przez niego portalu „Czas Pomorza” w okresie od 27 stycznia do 19 lipca 2017 roku ukazały się aż cztery publikacje, w których przedstawiony zostałem jako tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa PRL. Wikowski liczył zapewne, że fakt zainspirowania całej akcji przez Joannę Strzemieczną-Rozen, dyrektor TVP3 Gdańsk zwaną wśród wybrzeżowych dziennikarzy „Podkurską” (dodajmy: bez jakichkolwiek odniesień damsko-męskich) daje mu glejt bezpieczeństwa i całkowitą bezkarność.
Przeliczył się bardzo. „Odmowa współpracy” to jedyny wpis w dokumentach SB na mój temat określający efekt kontaktów z funkcjonariuszami tej instytucji. Wtóruje mu prawomocna decyzja prezesa Instytutu Pamieci Narodowej z 11 maja 2019 roku, dająca mi dodatkowo prawo do ubiegania się o status działacza opozycji antykomunistycznej. Dziękuję, nie skorzystam. Powody tej decyzji wyjaśniam obszernie w tekście pt. „Solidarni utrwalacze żydokomuny”. Tam też odsyłam zainteresowanych.
Oszczerczom jednak nie odpuszczam. To kwestia elementarnych zasad oraz znaczenia, jakie dla każdego dziennikarza (nie mylić z medialnymi sprzedawczykami) stanowi nieposzlakowana opinia. Ma do niej zresztą prawo każdy człowiek, nawet gdyby pracował jako drwal w lesie, z dala od innych ludzi i bez specjalnego uzależnienia od ich opinii na swój temat. „Nie będziesz mówił fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”. Tak mówi ósme przykazanie dekalogu obowiązującego wszystkich chrześcijan wyznania rzymsko-katolickiego. Kto je łamie ten popełnia grzech ciężki.
Ochrona dobrego imienia jest niezbywalnym prawem każdego obywatela RP, zagwarantowanym także sądownie, jednakże w odniesieniu do dziennikarza ma ona znaczenie szczególne. Dla dziennikarza bowiem jego nazwisko stanowi główny kapitał i zarazem podstawowe narzędzie pracy. Bez dobrych skojarzeń typu „prawy”, „odważny”, „bezkompromisowy”, „niezależny” nie można liczyć na wiernych czytelników. Co gorsze, brak ww. atutów skazuje go na ograniczony dostęp do źródeł informacji, istotnych z punktu widzenia interesu społecznego. Żaden obywatel nie powierzy swoje wiedzy i swojego losu dziennikarzowi o którym wie, że np. pozostaje w układach ze skorumpowaną władzą lub ma w swojej biografii współpracę ze służbami bezpieczeństwa. Właśnie z tych powodów wytoczenie J. Wikowskiemu sprawy sądowej uznałem za wręcz niezbędne.
Dlaczego zaczynam akurat od J. Wikowskiego? Ponieważ jest to przypadek szczególny, nijak nie pasujący do wspomnanej wyżej J. Strzemiecznej-Rozen. Ta bowiem to katalogowy przykład PiS-owskiego politruka, wykonującego dyspozycje swojego szefa Jacka Kurskiego, który ciągle zdaje się wyznawać typową dla talmudycznych mongołów zasadę, że „ciemny lud wszystko kupi”. Może to i prawda ale tylko w odniesieniu do ludzi pokroju Kurskiego i jego mocodawców, z Jarosławem Kaczyńskim na czele. Oczywiście, Strzemieczna-Rozen wie, że jest bardzo lojalna i pełną garścią czerpie z profitów przynależnych partyjnym sługusom. Po bliższe informacje odsyłam do mojego tekstu „Telewizyjny kurs kurszczyzny”.
J. Wikowski to jakby zupełnie inny format, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Prezes zarządu Oddziału Morskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Gdańsku, przewodniczący Głównej Komisji Rewizyjnej tegoż stowarzyszenia, a ponadto m.in. były redaktor naczelny ”Dziennika Bałtyckiego”, były redaktor naczelny Wydawnictwa Pomorskiego, redaktor miesięcznika „Nasz Gdańsk” i portalu „Czas Pomorza”, doradca ds. public relations w Stoczni Gdynia, pracownik Biura Prasowego Grupy Energa, przewodniczący i wieloletni członek Rady Programowej TVP3 Gdańsk, wykładowca dziennikarstwa w jednej z gdańskich szkół wyższych. No i oczywiście, zawsze dziennikarz. Piękne CV nieprawdaż?
To złudzenie pryska jednak szybko, gdy działalności J. Wikowskiego przyjrzymy się bliżej. Jego kariera w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich rozwinęła się akurat wówczas, gdy ta organizacja stała się propagandową tubą PiS, głównie za sprawą jej czołowych działaczy. Nie robią tego bynajmniej bezinteresownie. Wprawdzie Wikowskiemu daleko do profitów zgarnianych przez prezesa zarządu SDP, niejakiego Krzysztofa Skowrońskiego lecz np. wysoko płatny etat w spółce Skarbu Państwa (vide: wspomniana Grupa Energa) też jest nie do pogardzenia.
Szczególnego podkreślenia wymaga epizod z życiorysu Wikowskiego dotyczący kierowania „Dziennikiem Bałtyckim”. Działo się to w latach 2000 – 2002, gdy wyłącznym właścicielem tej gazety byli Niemcy, którzy nie tylko sprowadzili dziennikarzy do roli nisko opłacanych parobków ale także bez specjalnego maskowania przemycali na łamach gazety wątki wręcz prohitlerowskie. Wikowski wiedział dobrze w co wchodzi, a jednak nie zawahał się przyjąć funkcji redaktora naczelnego niemieckiej gadzinowki. Swoją drogą, do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak osoba kolaborująca, choćby na niwie medialnej, z Niemcami mogła przez wiele lat pełnić i pełni zresztą nadal funkcję członka Rady Programowej gdańskiego oddziału Telewizji Polskiej, włącznie z przewodniczeniem tejże radzie w okresie wcześniejszym.
Równie poważnie podchodzę do charakterystyyki J. Wikowskiego jako zaufanego człowieka nie tylko PiS-owców ale także… Służby Bezpieczeństwa PRL. Jej bezpośredni nadzór – z obsadą kadrową włącznie – nad wydziałami paszportów nie podlega żadnym wątpliwościom i znany jest każdemu Polakowi, który w epoce Gierka i Jaruzelskiego był zainteresowany wyjazdem – choćby turystycznym – za granicę. Mimo, że jestem od J. Wikowskiego młodszy tylko rok, a ponadto miałem tzw. uregulowany stosunek do służby wojskowej (przeniesienie do rezerwy w stopniu marynarza) jakoś w oczach SB-ków nie znalazłem zaufania wystarczającego, aby pojechać choćby na zawody żużlowe w ówczesnej RFN. Mój jedyny wyjazd na zachód ograniczył się do… NRD i nastąpił dopiero jesienią 1978 roku.
Oskarżony takich problemów nie miał. Do Francji wyjechał jako ledwie 23-latek w 1974 roku. Po powrocie zagrzał miejsce w Polsce tylko trzy tygodnie, by już 18 sierpnia tego samego roku wyjechać na ponad miesiąc do RFN. Rok później był ponad trzymiesięczny pobyt we Włoszech. Nieźle, zważywszy, że ja na swój kilkudniowy wyjazd do socjalistycznego NRD czekałem jeszcze trzy lata, a paszport uprawniający do wejścia na prom kursujący między Gdańskiem i Helsinkami otrzymałem dopiero po Sierpniu 1980 roku, gdy ówczesna komuna zrozumiała, że musi trochę pofolgować obywatelom.
Zaufanie, jakim SB obdarzała J. Wikowskiego w kwestiach paszportowych wydaje się jednak drobiazgiem wobec tego, czego doświadczył wyjeżdżając na kontrakt do Libii w okresie od 31 października 1979 do 6 kwietnia 1981 roku. Półtoraroczny pobyt z zarobkami kilkadziesiąt razy wyższymi niż w Polsce nie czekał na każdego zainteresowanego. Taka oferta adresowana była tylko do osób zaufanych szczególnie, dobrze postrzeganych zarówno przez SB, jak i wysokie „czynniki partyjne”. Co ciekawe, Wikowski sam przyznaje, że pracował w Libii jako inżynier bez wcześniejszego, jakiegokolwiek doświadczenia w tym zawodzie.
Tutaj niezbędny wydaje się wtręt z moich osobistych doświadczeń. W latach 70-ych ubiegłego wieku pracowałem w zespole teletechnicznym Centrum Wytwarzania Przemysłu Okrętowego “PROMOR” w Gdańsku. Ta firma projektowała i nadzorowała wykonawstwo obiektów w przedsiębiorstwach związanych z branżą budowy statków – od stoczni w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie aż do zakładów kooperujących, m.in. w Toruniu, Starogardzie Gdańskim, Ustce, Barlinku oraz Słupsku. Szefostwo “Promoru” załatwiło intratny kontrakt na zaprojektowanie od podstaw stoczni w Algierze i Oranie (Algeria). Było oczywiste, że realizować go będą najbardziej “garbaci” projektanci i personel pomocniczy (asystenci, kreślarze itp.), choć – to trzeba podkreślić – ze stażem zawodowym nie mniejszym niż 10-letni.
Dewizowe szczęście “uśmiechnęło się” do jednego z moich kolegów, podobnie jak ja – starszego asystenta projektanta. Wrócił po roku, cały i zdrowy, bez zakażenia amebą – przekleństwem dla białych ludzi pracujących w tropikach. Uznał za stosowne podzielić się swoją radością ze mną przy suto zastawionym stole wyrobami z Pewexu. Nie musiał wypić dużo, aby opowiedzieć o tym, co inni “algierczycy” traktowali jako temat tabu. Po prostu – wiedział, że nie ujawnię jego personaliów, co znajduje zresztą potwierdzenie do dzisiaj. Mówił zatem jak było, bez owijania w bawełnę.
Do Algerii wyjechał dzięki poparciu jednego z wpływowych i wysoko partyjnych projektantów w “Promorze”, dobrego znajomego swoich rodziców. Przed wyjazdem został zaproszony do smutnych panów na Okopowej (siedziba gdańskiej SB), gdzie podsunięto mu do podpisu tzw. lojalkę. Miał świadomość, że jeśli tego nie zrobi może zapomnieć o swojej szansie na wzmocnienie domowego budżetu. Jako starsi asystenci nie zarabialiśmy źle ale była to równowartość 30 – 35 dolarów miesięcznie. W Oranie takie pieniądze wpływały na jego konto za każdy dzień, licząc z niedzielami.
Uprzedzony przez swojego dobrodzieja unikał wszystkiego, co mogłoby zostać poźniej wykorzystane przeciwko niemu. Zamiast weekendowego imprezowania z koleżankami i kolegami – wyjazdy na atrakcyjne i niedrogie wycieczki po Algerii, jeśli rozmowy z urodziwymi Arabkami to nigdy w cztery oczy, a ponadto – żadnego komentowania czy oceniania innych. Ta nauka przydała sie po powrocie do Polski. Bezpiekę interesowały praktycznie tylko tzw. relacje międzyludzkie i przypadki nagannego zachowania współpracowników, zwłaszcza w sferze obyczajowej. Jakby chcieli znaleźć haki pozwalające podtrzymać współpracę z wybranymi osobami także w kraju. Kolega trzymał się zasady „im mniej wiesz, tym krócej będziesz przesłuchiwany”, toteż SB-cy nie mieli z niego żadnego pożytku..
Oczywiście, można przyjąć, że J. Wikowski to przypadek szczególny i jedyny w swoim rodzaju. Jadąc do Libii nie musiał spełniać żadnego warunku – od legitymowania się sporym doświadczeniem zawodowym, po podpisanie “lojalki”. Można przyjąć, znaczy – nie ma takiego obowiązku. Ja skorzystam z tej możliwości i nie przyjmuję. Zwłaszcza, że także dzisiaj wobec osób zatrudnionych na wyższych stanowiskach (z biurami prasowymi i działami public relations włącznie) w tzw. strategicznych spółkach Skarbu Państwa (vide: Grupa Energa), stosowana jest dyskretna kontrola i akceptacja bezpieki. Różne są tylko organy kontrolne. Kiedyś było to SB pod nadzorem sowieckiego KGB, dzisiaj to domena ABW pod nadzorem izraelskiego Mosadu. Ten ostatni jest nawet mniej dyskretny, o czym świadczy podyktowanie premierowi Mateuszowi „Pinokio” Morawieckiemu mocno obrzezanej ustawy o IPN. .
Z podobnym dystansem trzeba podejść do deklaracji oskarżonego na temat jego statusu dziennikarza. Moim zdaniem, nigdy nim nie był i nie jest w autentycznym, społecznym pojęciu tego słowa, odnoszącym się do autorów, którzy bronią ludzi pokrzywdzonych, piętnują głupotę i arogancję władzy, demaskują aferzystów itp. Wikowskiego pamiętam wyłącznie jako tzw. publicystę, komentatora oraz felietonistę zwykle niezbyt wysokich lotów, natomiast zawsze gotowego zamienić to zajęcie na bardziej intratne.
Pod koniec lat 70-ych ubiegłego wieku, gdy zaczynałem swoją przygodę z dziennikarstwem, jasno przestrzeganą zasadą było nie łączenie tej roli z pracą rzecznika prasowego (jeszcze bardziej sprzedajne działy public relations wówczas nie istniały). Wymóg był prosty: zostajesz rzecznikiem, definitywnie kończysz się jako dziennikarz. Nikt zresztą o takiej zamianie nie myślał. Także dlatego, że gradacja najsłabszych dziennikarzy wyglądała wówczas następująco: głupi, głupszy, rzecznik… Taki był zwykle finał spadania w dół po dziennikarskiej drabinie. I to tylko wtedy, gdy litościwy szef – zwykle z dobrymi układami po partyjnej linii – załatwiał nieszczęśnikowi etat rzecznika prasowego w jakimś przedsiębiorstwie.
Teraz w tej kwestii żadne zasady nie obowiązują, a przeciętny rzecznik prasowy bije na głowę wynagrodzeniem nawet ponadprzeciętnego dziennikarza lecz J. Wikowski powinien przynajmniej zachować odrobinę elementarnej przyzwoitości i nie prostytuować się dla większych pieniędzy. Nie robi tego jednak, ponieważ – podkreślę jeszcze raz – nigdy nie był, nie jest i nie będzie dziennikarzem z prawdziwego zdarzenia.
Tym bardziej nie widzę żadnego powodu, aby J. Wikowski – dzisiaj dyspozycyjny geszefciarz, a niegdyś osoba szczególnie zaufana Służby Bezpieczeństwa i władz partyjnych PRL – mogła bezkarnie opluwać dziennikarza, który takich “zaszczytów” nie doświadczył, ponieważ wyżej stawiał swoją niezależność.
PROCES
Prywatny akt oskarżenia przeciwko J. Wikowskiemu skierowałem do II Wydziału Karnego Sądu Rejonowego Gdańsk-Północ 4 października 2018 roku. Z niezrozumiałych dla mnie powodów sprawę skierowano do XI Wydziału Karnego nadając jej sygnaturę akt XI K 740/18. Do posiedzenia pojednawczego wyznaczonego na 12 lutego 2019 roku nie doszło, ponieważ J. Wikowski w ostatniej chwili wykpił się chorobą. Piszę „wykpił się” ponieważ nie dostarczył obligatoryjnego w takim wypadku zwolnienia wystawionego bądź zatwierdzonego przez lekarza sądowego, a SSR (skrót od Sędzia Sądu Rejonowego) Beata Studzińska w swojej niesłychanej dobroci przeszła nad tym drobnym „niedopatrzeniem” do porządku dziennego i wyznaczyła nowe posiedzenie na 11 kwietnia 2019 roku. Tym razem oskarżony stawił się osobiście lecz pojednaniem nie był zainteresowany.
Co ciekawe, jeszcze przed posiedzeniem lutowym sprawa ponownie wróciła do II Wydziału Karnego, gdzie nadano jej sygnaturę II K 348/19. Godna odnotowania wydaje się również bezpośrednia rozmowa z J. Wikowskim, podczas której doradził mi, abym dał sobie spokój z tym procesem, gdyż jestem – jak to ujął – bez szans. Czyżby wiedział więcej?
Pozostaje faktem, że SSR B. Studzińska wyznaczyła termin tzw. rozprawy głównej dopiero na 12 września 2019 roku, uzasadniając to brakiem wcześniejszych wolnych terminów oraz urlopem swoim, wyjątkowo długim (od 21 czerwca do 2 sierpnia) oraz urlopem oskarżonego (tylko sierpniowym). Mojej prośby o przesunięcie terminu na październikowy, umożliwiający mi skorzystanie z prywatnej rehabilitacji na Węgrzech we wrześniu, raczyła nie uwzględnić stawiając warunki niemożliwe do zrealizowania.
Rozprawę wrześniową poprzedziła odpowiedź oskarżonego na prywatny akt oskarżenia oraz wniosek o umorzenie postępowania. Czternaście gęsto zapisanych stron mających na celu odwrócenie uwagi od meritum sprawy i przyjęcie wyraźnie obranej taktyki, w myśl której J. Wikowski nie miał żadnego związku z publikacją spornych tekstów na portalu „Czas Pomorza”. Wprawdzie sam oskarżony w odpowiedzi na zadane pytanie stwierdził: „Ja odnoszę się do faktów, które zostały opublikowane w mediach m. in. w telewizji gdańskiej. Powstały fakty, które na portal zostały przeniesione. Tam nie zostało nic dopisane. Dla mnie są ważniejsze ustalenia, które są zgodne z prawdą”, co jednoznacznie sugeruje, iż uczestniczył w procesie publikacji oszczerczych materiałów lecz – niestety – ten fragment wypowiedzi J. Wikowskiego jakoś umknął uwadze SSR B. Studzińskiej.
Podobnie zresztą, jak szereg innych faktów. Poniżej kilka istotniejszych:
a) Pierwszy z oszczerczych materiałów ukazał się niemal równolegle z publikacją w TVP Gdańsk. A należy wspomnieć, że J. Wikowski był w tym czasie członkiem Rady Programowej tej telewizji i pozostawał w więcej niż dobrych relacjach z jej szefową, inicjatorką medialnego linczu na mojej osobie.
b) Wszystkie oszczercze publikacje zostały usunięte w tym samym dniu, w którym wysłałem wyłącznie do oskarżonego maila z ostrzeżeniem o konsekwencjach prawnych za naruszenie moich dóbr osobistych. Tak szybko i skutecznie mogła działać tylko osoba decydująca o zawartości portalu. Nie sposób zlekceważyć również argumentu w postaci wyjątkowo precyzyjnej wiedzy oskarżonego na temat redakcyjnej „kuchni”, włącznie z poinformowaniem Sądu o przeniesieniu oszczerczych publikacji do archiwum, a nie np. ich całkowitym usunięciu z portalu.
c) J. Wikowski przedstawiony jest jako redaktor portalu „Czas Pomorza” m.in. w publikacji zamieszczonej na portalu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, autorstwa Krzysztofa Załuskiego, byłego szefa gdańskiej „Panoramy”.
d) Jedynym bohaterem obszernej, jednoznacznie hagiograficznej, autobiografii (22 strony plus zdjęcia!), zamieszczonej na portalu „Czas Pomorza” był… J. Wikowski.
Wprawdzie może to wyglądać na bezczelne pouczanie Wysokiego Sądu lecz proponowałbym dodatkowo skorzystanie z wyszukiwarki Google i wpisanie oczywistego hasła o treści „Janusz Wikowski redaktor portalu Czas Pomorza”. Wówczas ukazałyby się dziesiątki odnośników potwierdzających ten fakt, w tym obszerna publikacja „Dziennika Bałtyckiego” z 14 stycznia 2016 roku zatytułowana „Kadrowe ruchy w gdańskiej TVP oraz w Radiu Gdańsk wydają się przesądzone”. Tamże oskarżony przedstawiony jest osoba redagująca portal „Czas Pomorza”.
Przy okazji – dla potwierdzenia tej informacji sędzia prowadząca mogłaby przepytać osobiście wymienionych z imienia i nazwiska autorów ww. publikacji. Tylko tyle i aż tyle,
Niestety, w miarę upływu czasu SSR Beata Studzińska postawiła – powiedzmy, że nieświadomie – na takie prowadzenie postępowania, aby w jego konsekwencji przekonać się, iż oskarżony nie miał nic wspólnego z redagowaniem portalu „Czas Pomorza”. Trudno inaczej interpretować choćby fakt poszukiwania odpowiedzi na powyższą wątpliwość w… Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, gdzie J. Wikowski pełni kluczową funkcje prezesa zarządu oddziału gdańskiego tej organizacji, a na dodatek – już na jej szczeblu centralnym – jest przewodniczącym Głównej Komisji Rewizyjnej. Z równymi szansami na obiektywne przeprowadzenie postępowania SSR B. Studzińska mogłaby zwrócić się np. do żony oskarżonego.
Jak mówią, kto szuka ten znajdzie… Dzięki niewątpliwej „pomocy” wspomnianego Stowarzyszenia za faktycznego redaktora portalu „Czas Pomorza” ostatecznie uznany został mieszkający w… Warszawie Wojciech Kwiatek. Niestety, tenże nie mógł stawić się przed sądem na okoliczność potwierdzenia takiego statusu, ponieważ zmarł dokładnie 5 lutego 2020 roku…
Ważne, iż SSR Beata Studzińska do uzasadnienia wyroku z 3 stycznia 2022 roku, oczywiście korzystnego dla J. Wikowskiego, mogła wpisać jako fakt uznany za udowodniony cytuję „redagowanie w latach 2015 – 2019 przez redaktora prowadzącego Wojciecha Kwiatka – odpowiedzialnego merytorycznie i redakcyjnie ze strony Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, blogu internetowego oraz strony internetowej Czas Pomorza” . Wprawdzie jest to kłamstwo zdublowane, o czym świadczy po pierwsze – wspomniana wcześniej informacja „Dziennika Bałtyckiego” potwierdzająca status J. Wikowskiego jako redaktora ww. portalu w styczniu 2016 roku, po drugie – obszerna biografia Wojciecha Kwiatka, zamieszczona na stronie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich z której wynika jednoznacznie, że jego aktywność dziennikarska przed śmiercią w wyniku długotrwałej i ciężkiej choroby ograniczała się wyłącznie do współpracy z warszawskim Radiem Wnet oraz – okazjonalnie – z prasą konserwatywną lecz Sąd ma przecież ma niezbywalne prawo do zdania odrębnego.
Podsumowując swoje uzasadnienie SSR Beata Studzińska pisze, że „pomimo wszelkich starań Sądu tj. przeprowadzenia dokładnego, kompleksowego i wyczerpującego postępowania dowodowego, a następnie wszechstronnej ocenie, w zgodzie z zasadami logiki i doświadczenia życiowego wszystkich istotnych zebranych dowodów, nie można było ustalić okoliczności o istotnym znaczeniu dla rozstrzygnięcia sprawy i tym samym udowodnić sprawstwa oskarżonego”. Dawno nie dane mi było czytać tak karkołomnego usprawiedliwienia dla działań ewidentnie pozorowanych bądź mających potwierdzić zasadność z góry założonej tezy.
Z fałszywych przesłanek muszą wypływać fałszywe wnioski. Zdaniem SSR Beaty Studzińskiej – cytuję – „wyczerpano inicjatywę dowodową w niniejszej sprawie i dalsze precyzowanie ustaleń faktycznych związanych z przedmiotowym przestępstwem nie jest już możliwe, a tym samym nie jest możliwe usunięcie istniejących w sprawie wątpliwości”. Tymczasem jest wprost przeciwnie. Po pierwsze – inicjatywy dowodowej nie wyczerpano lecz ją sprowadzono do praktycznie jednej, najmniej wiarygodnej ścieżki w postaci szukania alibi dla oskarżonego w organizacji, gdzie pełni wysokie funkcje. Po drugie – dalsze precyzowanie ustaleń faktycznych jest nie tylko możliwe lecz wręcz konieczne, zważywszy choćby na wyjątkową łatwość ich uzyskania, o czym świadczy m.in. przywołana publikacja „Dziennika Bałtyckiego” oraz dostęp do jej autorów, ciągle żyjących i mogących potwierdzić prawdziwość prezentacji oskarżonego jako redaktora portalu „Czas Pomorza”.
Nie zamierzam dociekać powodów, które sprawiły, że SSR Beata Studzińska wybrała tak karkołomny i z gruntu błędny sposób dochodzenia do ostatecznych ustaleń mających uzasadnić końcowy wyrok. Dziwię się jedynie, że w tym wypadku sędziowska niezawisłość sprowadzona została do niezawisłości wobec łatwych do sprawdzenia faktów. Łatwych, a przy tym wymagających na pewno krótszego niż ponad trzyletni, okresu prowadzenia sprawy.
OŚWIADCZENIE JAKO WYJAŚNIENIE
Ktoś może powiedzieć: sędzia sądu rejonowego to najniższy, czytaj – najniżej opłacany, szczebel w sędziowskiej hierarchii, może więc zabrakło jakiejś szczególnej motywacji do drążenia meritum sprawy? Wyjaśniam zatem tę kwestię. Otóż SSR Beata Studzińska jest wprawdzie osobą w kwiecie wieku lecz na pewno kwalifikującą się przynajmniej do średniego szczebla drabinki płacowej, przewidzianej dla tej grupy sędziów. A tenże szczebel na dzień dzisiejszy gwarantuje wynagrodzenie zasadnicze w wysokości 12.550 złotych brutto plus dodatek stażowy w wysokości przynajmniej 15 proc. pensji zasadniczej. Mamy zatem łącznie 14.432 zł pomniejszone – co ważne – tylko o podatek dochodowy, bez składki na złodziejski ZUS drenującej kieszenie milionów Polaków. Na czysto wychodzi zatem 11.690 zł. Mimo obligatoryjnego podatku, całkiem pokaźna suma. Ale są jeszcze dodatkowe granty, choćby w postaci trzynastej pensji, specjalnej czyli nisko oprocentowanej pożyczki na „zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych”. O zdecydowanie korzystniejszym sposobie naliczania emerytury nie informuję, gdyż w odniesieniu do tak młodej kobiety byłby to zwyczajny nietakt.
Powyższy dobrostan SSR Beaty Studzińskiej ma istotny wpływ na jej stan posiadania. Wprawdzie dzieli go z małżonkiem lecz nie sądzę żeby to, co wnosi do budżetu domowego wystarczało tylko na kultowe „waciki”. A na ów stan składa się m.in. dom o powierzchni 167 m.kw. posadowiony na działce o powierzchni ponad 400 m.kw. oraz dwa mieszkania, w tym większe o powierzchni 75 m.kw., dające dodatkowy przychód netto w wysokości prawie 30 tys. zł rocznie. O marce i modelu samochodu nie wspomnę, gdyż to mogłoby ułatwić „namiary” amatorom cudzego. Powiem tylko, że w pierwszym roku procesu (2019) był to samochód klasy średniej wyższej, o stanie określanym przez młodzież „jako nówka sztuka, nie śmigana”, czyli tuż po opuszczeniu fabryki. Mamy zatem osobę z majątkiem liczonym nie w setkach tysięcy lecz w milionach złotych. Argument o nie przykładaniu się do swojej pracy jako konsekwencji kiepskich zarobków odpada zatem całkowicie.
MÓJ BILANS ZAMKNIĘCIA
Do tego procesu przystępowałem jako oskarżyciel prywatny z pełnym przekonaniem, iż dowiodę swoich racji. Wszak oczerniające mnie publikacje ukazały się na portalu redagowanym przez J. Wikowskiego, o czym wiedziałem nie tylko ja ale także dziesiątki innych dziennikarzy. Sprawa wydawała się prosta, do szybkiego i pomyślnego zakończenia. Dzięki osobliwemu sposobowi prowadzenia postępowania przez SSR B. Studzińską nie doczekałem ani jednego, ani drugiego. Poza oczywistymi stratami moralnymi, wynikającymi z faktu, że medialny oszczerca pozostaje ciągle bezkarny, nie sposób pominąć strat jak najbardziej wymiernych, łatwych do określenia. A są to m.in.:
1. Czasochłonny i kosztowny udział w czternastu rozprawach (przygotowanie aktu oskarżenia i licznych pism procesowych, zmiany w harmonogramie zajęć redakcyjnych, przejazdy itp.)
2. Konieczność rezygnacji z turnusu rehabilitacyjnego zaplanowanego na Węgrzech we wrześniu 2019 roku, a więc w ostatnim możliwym terminie bez obowiązku szprycowania się nie przebadanymi preparatami.
3. Opłacenie kosztów procesu w wysokości 300 zł.
Mimo wszystko, podjąłem ryzyko skorzystania ze swojego prawa do apelacji. Jej przesłanie jest krótkie; nowy proces pod nadzorem sądu cokolwiek bardziej niezawisłego.
Tekst i zdjęcia:
Henryk Jezierski
(12.03.2022)
P.S.
Jeszcze jedna, może marginalna lecz nie dla mnie, uwaga. Otóż, praktycznie przed wszystkimi rozprawami sądowymi w ostatnich pięciu latach byłem osobą oczekującą pod wyznaczoną salą posiedzeń. Gdy były to rozprawy otwierające tzw. wokandę lub rozpoczynające się po dłuższej przerwie mogłem obserwować zarówno sędziów jak i protokolantów obojga płci udających się do swojej pracy. Niemal zawsze byłem witany zwyczajowym „Dzień dobry”. O tym pozdrowieniu pamiętali nawet sędziowie nie darzący mnie – mówiąc delikatnie – sympatią. Oczywiście, zawsze odpowiadałem równie uprzejmie i z uprzednim przyjęciem pozycji stojącej. Jedynego wyłomu w tej, zdawałoby się, naturalnej formie kontaktu z drugim człowiekiem – choćby podsądnym – dokonała SSR Beata Studzińska. Zero reakcji na widok osoby, która za chwilę będzie stroną w postępowaniu. Można by rzec – dobrze wypasiona niezawisłość (patrz: sędziowskie apanaże) nie tylko od poszukiwania i racjonalnego interpretowania faktów ale także od elementarnej kultury.
H. Jez.
Na podobny temat:
„AGENTURA SPECJALNEJ TROSKI, CZYLI CO L. WAŁĘSA UCZYNIĆ POWINIEN”